To prawie jak wyznanie, wiecie, całkiem wstydliwe, bo
przecież ogłaszam wszem i wobec, że tak, kocham książki, czytam całkiem sporo
(ale wiadomo, zawsze za mało, ach, tyle do przeczytania, tak wiele książek, tak
mało czasu), wieczory spędzam z powieścią, jadam śniadania z książką na stole,
uważając, by przypadkiem nie wylądowała na niej jajecznica. Powiedzmy, że to
wszystko prawda. Ale jest też ta druga strona.
Tak, jestem okropnym czytelnikiem, wręcz beznadziejnym,
najgorszym typem z możliwych.
Już od lat nie potrafię skupić się na jednym. Przeczytam zdanie
być może najgenialniejszej książki, którą mam szczęście trzymać w rękach, a za
chwilę podniosę się, pomiziam kotę za uchem, wyjrzę przez okno, pójdę coś
zjeść, bo jak to tak czytać, kiedy żołądek jest niepełny, przeczytam drugie
zdanie, włączę ładną muzykę, by po chwili stwierdzić, że nie, jednak soundtrack
z Władcy Pierścieni nijak nie pasuje, bo jak mogę się chichrać głupkowato przy
Pratchettcie, kiedy mi się Helmowy Jar przypomina. Przeczytam trzecie zdanie,
po czym dochodzę do wniosku, że może jednak te książki poukładam zamiast czytać.
Przeżywam tragiczne miłości. Ciągle spotykam coś nowego,
poznaję bohaterów i nawet zaczynam się do nich przywiązywać, tylko po to, by zaraz
bezczelnie ich porzucić. Pół roku temu kupiłam Stasiuka, zakochałam się
bezgranicznie, zachwycałam się zgrabnością zdań, elokwencją, surowym pięknem,
po czym założyłam zakładkę na stronie 66 (stron jest 170) i odłożyłam. Już
nawet nie wiem, o co tam chodziło, ładną okładkę mają te ekspresy. Jeszcze wcześniej dostałam Alice Munro od M.
Ładne były te pierwsze opowiadania, nie mogę zaprzeczyć. Ale ja nie umiem
czytać opowiadań, niestety, baśnie umiem, ale im było daleko do baśni. Nie
wiem, czy kiedykolwiek wrócę. Ale nie ma tego złego, przynajmniej miłe
towarzystwo ma ta Munro, może się dogada z Sylvią Plath (chociaż ta przeczytana
w całości). Nie dokończyłam nawet zbiorku mojego ukochanego Tolkiena, nie
tknęłam jego biografii, którą niegdyś wybłagałam. Dziś próbowałam wrócić do
Domu w Riverton i poniosłam sromotną porażkę, bo zakładka została wetknięta
gdzieś około setnej strony, a ja nawet nie wiem, kto się kryje za eleganckimi
imionami. Jakaś służąca tam była? Lord, zabójstwo, co?
Książki nie mają ze mną dobrze. Nigdy nie wiadomo, kiedy
stwierdzę, że jednak nie mam ochoty, jestem na ten tytuł akurat zbyt wesoła/
zbyt smutna/ zbyt zmęczona/ zbyt głupia/ zbyt mądra i tym samym kiedy kolejny
biedny tom trafi na półkę zatytułowaną „yyyy… kiedyś skończę”.
Nie ma się co łudzić, w niektórych przypadkach oznacza to nigdy.
Nie ma się co łudzić, w niektórych przypadkach oznacza to nigdy.
Zdradzam książki. Potrafię czytać dwadzieścia naraz. Co
najlepsze, nie mieszają mi się wtedy fabuły, a pamięć mam iście fenomenalną.
Tylko wtedy. Przydałaby się taka zawsze i wszędzie, żeby dotyczyła takich
książek jak na przykład mojego pierwszego Pratchetta, z którego pamiętam
jedynie Bagaż na nóżkach i to, że było fajnie i śmiesznie, ale za bardzo nie
ogarniałam, co do cholery autor miał na
myśli.
Czytałam na lekcjach jednocześnie wdając się w rzadko
spotykane dyskusje na języku polskim. Czytam przy rozmawiających ludziach,
również rozmawiając. Czytam przy włączonym telewizorze, komputerze, hałaśliwej
(lub nie) muzyce. Jestem człowiekiem, który lekceważy pracę pisarza, zajmując
się nie tylko książką, ale także milionem innych rzeczy.
Ale nadal czytam. Czasami nawet coś kończę. Okazjonalnie
zdarza się, że trudno jest mi się od czegoś oderwać. Tak było kilka dni temu,
kiedy czytałam doskonały „Dobry omen”. Po nim zaczęłam już trzy inne książki i
te trzy książki porzuciłam bez żadnych skrupułów, a jutro pewnie przejdę się do
biblioteki. Lecz co z tego, skoro to kompulsywne, dziwaczne czytanie sprawia mi
niesamowicie dużo radości?