poniedziałek, 8 czerwca 2015

Jestem okropnym czytelnikiem.



To prawie jak wyznanie, wiecie, całkiem wstydliwe, bo przecież ogłaszam wszem i wobec, że tak, kocham książki, czytam całkiem sporo (ale wiadomo, zawsze za mało, ach, tyle do przeczytania, tak wiele książek, tak mało czasu), wieczory spędzam z powieścią, jadam śniadania z książką na stole, uważając, by przypadkiem nie wylądowała na niej jajecznica. Powiedzmy, że to wszystko prawda. Ale jest też ta druga strona.

Tak, jestem okropnym czytelnikiem, wręcz beznadziejnym, najgorszym typem z możliwych.

Już od lat nie potrafię skupić się na jednym. Przeczytam zdanie być może najgenialniejszej książki, którą mam szczęście trzymać w rękach, a za chwilę podniosę się, pomiziam kotę za uchem, wyjrzę przez okno, pójdę coś zjeść, bo jak to tak czytać, kiedy żołądek jest niepełny, przeczytam drugie zdanie, włączę ładną muzykę, by po chwili stwierdzić, że nie, jednak soundtrack z Władcy Pierścieni nijak nie pasuje, bo jak mogę się chichrać głupkowato przy Pratchettcie, kiedy mi się Helmowy Jar przypomina. Przeczytam trzecie zdanie, po czym dochodzę do wniosku, że może jednak te książki  poukładam zamiast czytać.

Przeżywam tragiczne miłości. Ciągle spotykam coś nowego, poznaję bohaterów i nawet zaczynam się do nich przywiązywać, tylko po to, by zaraz bezczelnie ich porzucić. Pół roku temu kupiłam Stasiuka, zakochałam się bezgranicznie, zachwycałam się zgrabnością zdań, elokwencją, surowym pięknem, po czym założyłam zakładkę na stronie 66 (stron jest 170) i odłożyłam. Już nawet nie wiem, o co tam chodziło, ładną okładkę mają te ekspresy.  Jeszcze wcześniej dostałam Alice Munro od M. Ładne były te pierwsze opowiadania, nie mogę zaprzeczyć. Ale ja nie umiem czytać opowiadań, niestety, baśnie umiem, ale im było daleko do baśni. Nie wiem, czy kiedykolwiek wrócę. Ale nie ma tego złego, przynajmniej miłe towarzystwo ma ta Munro, może się dogada z Sylvią Plath (chociaż ta przeczytana w całości). Nie dokończyłam nawet zbiorku mojego ukochanego Tolkiena, nie tknęłam jego biografii, którą niegdyś wybłagałam. Dziś próbowałam wrócić do Domu w Riverton i poniosłam sromotną porażkę, bo zakładka została wetknięta gdzieś około setnej strony, a ja nawet nie wiem, kto się kryje za eleganckimi imionami. Jakaś służąca tam była? Lord, zabójstwo, co?

Książki nie mają ze mną dobrze. Nigdy nie wiadomo, kiedy stwierdzę, że jednak nie mam ochoty, jestem na ten tytuł akurat zbyt wesoła/ zbyt smutna/ zbyt zmęczona/ zbyt głupia/ zbyt mądra i tym samym kiedy kolejny biedny tom trafi na półkę zatytułowaną „yyyy… kiedyś skończę”.
Nie ma się co łudzić, w niektórych przypadkach oznacza to nigdy.

Zdradzam książki. Potrafię czytać dwadzieścia naraz. Co najlepsze, nie mieszają mi się wtedy fabuły, a pamięć mam iście fenomenalną. Tylko wtedy. Przydałaby się taka zawsze i wszędzie, żeby dotyczyła takich książek jak na przykład mojego pierwszego Pratchetta, z którego pamiętam jedynie Bagaż na nóżkach i to, że było fajnie i śmiesznie, ale za bardzo nie ogarniałam,  co do cholery autor miał na myśli.

Czytałam na lekcjach jednocześnie wdając się w rzadko spotykane dyskusje na języku polskim. Czytam przy rozmawiających ludziach, również rozmawiając. Czytam przy włączonym telewizorze, komputerze, hałaśliwej (lub nie) muzyce. Jestem człowiekiem, który lekceważy pracę pisarza, zajmując się nie tylko książką, ale także milionem innych rzeczy.

Ale nadal czytam. Czasami nawet coś kończę. Okazjonalnie zdarza się, że trudno jest mi się od czegoś oderwać. Tak było kilka dni temu, kiedy czytałam doskonały „Dobry omen”. Po nim zaczęłam już trzy inne książki i te trzy książki porzuciłam bez żadnych skrupułów, a jutro pewnie przejdę się do biblioteki. Lecz co z tego, skoro to kompulsywne, dziwaczne czytanie sprawia mi niesamowicie dużo radości?

piątek, 5 czerwca 2015

Dojrzewanie w trybie przyspieszonym, czyli "Garden State".




W. kazała obejrzeć, więc usiadłam grzecznie i obejrzałam. Był Andrew dziwaczny i popaprany, z uczuciami poukrywanymi głęboko i z łzami, których nie było. Było nudne i proste życie, z dala nawet od siebie. Był ojciec – psychiatra i matka, która utopiła się w wannie. Nieskomplikowany przepis na idealny film dla mnie, szczególnie na upalny dzień majowo-czerwcowy, kiedy nawet seriale przestają mnie wciągać, a na coraz dziwaczniejsze memy z Gry o tron patrzę z obojętnością.
Tylko, że Garden State to tak naprawdę film niesamowicie pokrzepiający, momentami zabawny, uroczy i rozluźniający. W sumie trochę tak jak w życiu, smutki są, ale trzeba ruszać dalej i dostrzegać, że mimo wszystko, to jest całkiem w porządku.

Andrew wrócił do Garden State na pogrzeb matki. Nie płakał, bo nie mógł, wiecznie na środkach antydepresyjnych, którymi faszerował go ojciec troszczący się o jego szczęście. Aż nasuwa się śliczne Song of the Sea, gdzie wiedźma nie miała wcale złych intencji, ale pragnęła braku cierpienia i poczucia szczęścia dla wszystkich, więc zabierała wszystkie strachy, smutki i złe emocje. Niby proste i właściwe, ale w ostatecznych rozrachunku jakie okrutne. Andrew spotkał się ze starymi znajomymi, podejrzał ich zwyczajne i stateczne egzystencje, poobcował trochę z absurdalnym bogactwem, brakiem nadziei i rozrywkami, które miały sprawić radość, a zostawiały pustkę. A potem spotkał Sam. Frywolną, radosną wariatkę z szalonego domu, która uwielbiała robić to, czego przed nią nie robił jeszcze nikt.

To jest taka bardzo prosta opowieść o zagubieniu i odnajdywaniu siebie, o potrzebie bliskości drugiego człowieka i godzeniu się sobą. O tym, że czasami nie warto uciekać, ale wsłuchać się, zatrzymać i po prostu żyć, nie tak jak każą, ale tak jak się chce. O tym, że czasami trzeba przestać tłamsić w sobie wszystko, ale stanąć i wykrzyczeć światu całą złość, ból, radość, rozczarowanie. Film wypełniony oczywistościami, które może już wyświechtane, ale ciągle warte przypomnienia. Do mnie trafiło całkowicie.

Poza tym po Czarnym łabędziu nie mogłam patrzeć na Natalie Portman. Oglądając Garden State cieszyłam się z każdej sekundy jej pobytu na ekranie, serio.

Co więcej! Jeden człowiek odpowiada za reżyserię, scenariusz i postać głównego bohatera. Ja jestem pod wrażeniem, Wy też powinniście.

"Garden State", reż. Zach Braff, 2004, USA