Tak w skrócie.
Daredevil jest dla mnie kolejnym przykładem tego, jak duży
wpływ na nasze (a przynajmniej moje) życie ma popkultura. Wiadomo, że zazwyczaj
odbywa się to bez większych ekstrawagancji, obejrzy się film, zapisze się w
swoim mózgu, że był w porządku, napisze się do kogoś nakaz obejrzenia również,
okraszając wiadomość serduszkami, później pójdzie się czytać książkę, zachwyci
się przez chwilę i tak w kółko. A przy tym można bez żadnych problemów pójść
pobiegać czy spotkać się z przyjaciółką i porozmawiać na zupełnie randomowe
tematy. Ale z Daredevilem sprawa wygląda inaczej, trochę jak z Doctorem Who czy
Władcą Pierścieni, bo przez ostatnie dni oglądałam tylko ten jeden serial, a
gdy już włączyły się napisy końcowe ostatniego odcinka, obejrzałam jeszcze raz
pierwszy. A potem jeszcze raz. Postanowiłam też zostać superbohaterem i zacząć
ćwiczyć tylko po to, by umieć biegać po dachach i obijać ludziom buźki. Tak na
wszelki wypadek.
|
Netflix się dogadał z Marvelem i ładne rzeczy z tego wyszły. TAKIE ŁADNE. |
Trudno mi teraz silić się na wielki obiektywizm, więc
napiszę tylko to, co podpowiada mi serce, a moje serce twierdzi bezsprzecznie,
że jest to serial genialny. I bije trochę mocniej, gdy na ekranie jest Matt
Murdock. Sam Matt stwierdziłby, że jestem chora, a Stick, że to stan gorszy od
choroby. Prawda jest taka, że już dawno nie zaangażowałam się emocjonalnie w
żadną fikcyjną historię tak mocno, bo co z tego, że niedawno myślałam tylko o
Grze o tron, jak Gra o tron zeszła na drugi plan, a piąty sezon bardziej mnie
irytuje niż porywa. Może Daredevil nie jest bardzo zaskakujący, czasem jest się
nawet pewnym tego, że coś się stanie, że jak idzie się samemu w ciemnościach,
nie ma co liczyć na bezpieczną podróż, ale równocześnie nie da się obejrzeć
jednego odcinka, nie włączając zaraz potem kolejnego. Dla mnie niemożliwy też
był brak ukradkowych łez, westchnień oraz
okrzyków typu: „Coooo?! Ale dlaczego? Nie, nie rób tego! Nie idź tam! Cooo?!
Fuj! Co to jest!”.
Ale o co w ogóle chodzi? Otóż o to, że Foggy Nelson wraz ze
swoim kumplem na śmierć i życie Mattem Murdockiem po odbytym stażu w okropnej
kancelarii prawniczej, zakładają własną w rodzinnym Hell’s Kitchen i pragną
walczyć o sprawiedliwość, a przy tym zarobić sporo pieniędzy. Mógłby być z tego
całkiem niezły serial prawniczy, gdyby nie to, że Matt wieczorami zakłada
czarną maskę i bije każdego złego, który mu się napatoczy. A, i jest niewidomy.
Czasami prawo jest po prostu bezsilne. Czasami zło ukryje
się tak dobrze, że zwykła ustalona sprawiedliwość go nie sięga, czasami ma przy
tym ogromne wpływy i czuje się kompletnie bezkarne. Zamaskowany wymierza więc kary
na własną rękę, próbuje na swój dość nieudolny sposób, uchronić miasto,
sprawić, by było lepsze, piękniejsze, bezpieczniejsze. To wszystko nie dlatego,
by móc się nazwać bohaterem, ale dlatego, że w jego przekonaniu tak jest po
prostu właściwie, bo skoro potrafi, skoro posiada zdolności, to musi. Bardzo mi
się to podobało, kompletnie niewidomy prawnik straszący złych ludzi pod wpływem
imperatywu, ale w pewnym momencie zaczynamy myśleć, że on nie kieruje się
jedynie wewnętrznym nakazem i silnym poczuciem odpowiedzialności. To nie tylko
samotny bojownik o prawo i dobro. Może on to po prostu lubi? Może rzeczywiście
odziedziczył po ojcu bokserze zdolność do padania i wstawania, obrywania i
podnoszenia się z tego? Czy w imię wyższej idei, dobra wspólnego można zabić? I
czym różni się zamaskowany postrach zwany Diabłem z Hell’s Kitchen od tych, z
którymi walczy?
Samo Hell’s Kitchen nie przypomina części Nowego Yorku,
który znamy z innych produkcji Marvela. Żadnych istot pozaziemskich, żadnych
dziwacznych stworów ani walk faceta w żelaznej zbroi z zielonym potworem, nic z
tych rzeczy. Atmosfera trochę jak z Gotham, ciężko i duszno, wręcz
przytłaczająco. Wiemy, że w ciemnych uliczkach może czaić się kolejny zbir, tu
handlują ludźmi, tam narkotykami, wymuszenia i korupcja to żadna nowość. Może
przesada, a może rzeczywistość, w każdym razie jest o wiele poważniej niż można
było się tego spodziewać po Marvelu. Źli w istocie są źli i to źli bardzo po
ludzku. To już nie jest Loki, który każe nam klękać, ale ludzie, od których
uciekalibyśmy z prędkością światła, a co najgorsze ludzie ci tworzą sieć, która
powoli zaczyna oplatać wszystko i wszystkich.
W ogóle serial wypada bardzo prawdopodobnie, mimo że jest
ekranizacją marvelowskiego komiksu. Łatwiej nam uwierzyć w niewidomego, który
ma bardzo wrażliwe inne zmysły niż choćby w zmutowanego Kapitana Amerykę. Przy
tym nasz bohater ma całkiem zwykłe problemy jak normalny człowiek, nie
superbohater i sam też jest połączeniem zwyczajności , siły i uroku osobistego.
Jest bardzo prawdziwy, jego przeszłość łączy się z teraźniejszością i z
łatwością jesteśmy zdolni uwierzyć, że taki mężczyzna może spokojnie żyć obok
nas. Serial nie może się też obejść bez walk. Te są bardzo częste i czasami
okropnie brutalne, a patrzy się na nie ze sprzecznymi uczuciami. Lubię wszelkie
bijatyki na ekranie, a dobre sceny batalistyczne w filmach zazwyczaj są moimi
ulubionymi, więc cudownie oglądało mi się te wszystkie skoki, uderzenia i
uniki, bo choreografia jest naprawdę niesamowita, ale jednocześnie im więc
godzin przed serialem spędziłam, tym było gorzej. Walki są nakręcone nie tak,
że tu widzimy pięść, tam głowę, tu ktoś uderza, ale nie wiadomo kto, w Daredevilu wszystko jest bardzo widoczne.
Widoczny jest też ból i niesamowite męczące jest oglądanie tego, jak trudno
kogoś pokonać gołymi pięściami, jak często się upada, jak bardzo się krwawi i
jak ma się już tylko resztki siły, by poruszyć czymkolwiek. Naprawdę, kiedy już
jest się przywiązanym do głównego bohatera, co myślę, że jest bardzo łatwe,
męką jest patrzenie, jak on obrywa, a obrywa porządnie. Jednocześnie mimo
brutalności, Daredevil nie jest serialem bardzo krwawym i choć epatuje
przemocą, to robi to w sposób uzasadniony. Nie jest to bezsensowne pokazywanie
flaków, po to tylko, by wywołać obrzydzenie.
Chociaż większość scen jest ciemnych, nie jest też tak, że
cały serial opiera się na mścicielu w masce i obijaniu twarzy. Bardzo ładnie
wyważono przygnębiające momenty z tymi zabawnymi, jasnymi czy nawet
wzruszającymi. I na pewno nie pokochałabym tego serialu tak mocno, gdyby nie
to, że ma świetnych bohaterów, do których niezwykle się przywiązałam. Matt to
miłość od pierwszego wejrzenia, tym bardziej, że jak niektórzy wolą złoczyńców,
tak ja mam słabość do bohaterów, którzy nie tyle są dobrzy, ale chcą być
dobrzy. Poza tym może rację miał Foggy, mówiąc, że to niesprawiedliwe, bo Matt
podrywa na ślepotę. Może. Nie sposób jednak nie wspomnieć, jak ważny był tutaj
dobór aktora, bo Charlie Cox, którego ja lubię od czasów, kiedy obejrzałam po
raz pierwszy Gwiezdny pył (swoją drogą cudowny film, jeśli jeszcze ktoś nie
widział, niech idzie oglądać), okazał się Murdockiem idealnym. Sprawdza się
zarówno w scenach, kiedy gra prawnika, dając swojej postaci mnóstwo gestów
charakterystycznych dla osób niewidomych i obdarzając swoją postać takim
dziwnym i jednocześnie miłym spokojem, ale także w tych, kiedy musi
wykonywać akrobatyczne wygibasy i siać
postrach w Hell’s Kitchen. Nie tylko jednak na głównym bohaterze opiera się
cały serial, bo jego przyjaciele również są niezwykle ważni nawet dla rozwiązania
całej sprawy, nad którą nasi bohaterowie pracują. Foggy grany przez Eldena
Hensona stanowi cudowne dopełnienie swojego przyjaciela i jest tak wspaniale
bezpośredni i szczery, że kupuje mnie całkowicie. Jednak nie jest tylko
humorystycznym elementem, ale pełnoprawną i istotną postacią w serialu. Również
sekretarka Karen, odważny reporter Ben czy pielęgniarka, która stanowi silne
wsparcie dla protagonisty, to nie byle jak napisani bohaterowie upchnięci po to,
żeby tylko byli. Każdy jest pełnowymiarowy i ważny, podoba mi się to ogromnie.
O całym szeregu przeciwników można powiedzieć to samo, a ten główny zły jest
doskonałym głównym złym. Serio, chcę więcej takich złoczyńców na ekranie.
Daredevil ma w sobie to wszystko, co najbardziej lubię w
serialach albo nawet w filmach. Nawet historia jest tu opowiadana stopniowo,
powoli dostajemy kolejne elementy układanki, a jednocześnie fabuła cały czas
trzyma nas w napięciu. Są bohaterowie, którzy wzbudzają emocje, momenty, gdy
oglądamy z otwartymi ustami i te, w których się uśmiechamy. A przede wszystkim
jest rozlewające się zło i garstka ludzi, która ma odwagę powiedzieć mu
stanowcze nie i stanąć w opozycji. Może to nieeleganckie, ale cały czas
przychodzi mi na myśl „Dżuma” i myśl z niej, że wobec zła jesteśmy bezradni,
ale to nie znaczy, że mamy przestać z nim walczyć. Trzeba walczyć nieustannie,
mimo że często nie widać ani końca, ani sensu.
Oczywiście trzeba pamiętać, że mimo swojej realności
Daredevil to nadal serial superbohaterski. Nadal się zastanawiam, czemu nikt
nie zapytał faceta z czarną maską na oczach, jakim cudem on przez to widzi albo
po prostu w czasie walki czy czegoś mu tej maski nie ściągnął, nie odkrył jego
prawdziwej tożsamości i nie zniszczył jako niewidomego prawnika Matta Murdocka.
Jestem przekonana, że jakbym ja nałożyła czarną maskę na pół głowy, to i tak
moi bliscy poznaliby mnie po tej pozostałej połowie twarzy lub po głosie. Ale
czy to ważne? Dla mnie Daredevil to serial doskonały, porywający i angażujący
totalnie.
Mówiąc najkrócej jak się da: kocham bardzo.
|
Foggy twierdzi, że to przez współczucie, ja uważam, że wszystkiemu winny jest ten uśmiech. |