Każdy dobry tekst powinien mieć
dobry początek. Początek tekstu o „Samotnym mężczyźnie” powinien być może
traktować o tym, kto jest bohaterem, kiedy i gdzie jest osadzona akcja lub kto
jest twórcą filmu. Ale mój początek może być tylko jeden:
„Samotny mężczyzna” ma
najcudowniejszą muzykę, jaka mogła powstać.
Naprawdę, miałam ten film na
swojej liście do obejrzenia tylko dlatego, że Abel Korzeniowski nie postawił
ani jednej fałszywej nuty i stworzył soundtrack, który właściwie nie potrzebuje
filmu. W samej muzyce jest wszystko, ból, cierpienie, zwątpienie, strach o przyszłość, uczucia,
wątłe przebłyski nadziei, przepływ nieustępliwego czasu o przewrotnym poczuciu
humoru, przeraźliwa tęsknota. To jest dokładnie ta muzyka, która mnie totalnie
porusza, tak bardzo, że potrafię ocierać łzy, robiąc kolejną listę zadań
maturalnych i ukradkiem słuchając już prawie znanych na pamięć dźwięków. Nie ma
chyba nic bardziej depresyjnego i melancholijnego, ale potrafię się tą ścieżką
dźwiękową słodko katować niezależnie od nastroju i dnia.
W końcu do muzyki dodałam obrazki i by całkowicie ulec trochę przytłaczającemu klimatowi filmu, przeszkadzały mi tylko piski mojej wewnętrznej fangirl, bo „Samotny mężczyzna” to prawdziwe zbiorowisko wspaniałych aktorów: Colin Firth w roli głównej, Julianne Moore, zjawiskowy Matthew Goode pojawiający się we flashbackach, młodziutki Nicholas Hoult, nawet piękny elficki Lee Pace pojawia się na chwilkę. Czego chcieć więcej, można zapytać.
George Falconer. Garnitur, stylowe okulary, melancholia i szarość. |
„Samotny mężczyzna” daje więcej. Więcej przemyśleń, więcej łez, więcej zachwytów i emocji, bo choć to bardzo wyważony, aż delikatny film, porusza bardzo. Historia wcale nie jest zbyt odkrywcza i skomplikowana, ot, mamy człowieka cierpiącego po stracie, ludzi po stracie jest całkiem sporo. George żyje z tęsknotą, odkąd umarł jego wieloletni partner, przyjaciel, kochanek Jim. Nie mógł nawet pojechać na jego pogrzeb, bo zaprosili tylko najbliższą rodzinę. Nie lubi się budzić, bo każdy dzień, każda chwila, sprawia mu ból. Uśmiecha się do znajomych, rozmawia z ludźmi, wymienia uprzejmości, rano wstaje, czyta gazetę, wkłada garnitur i czyste buty, jedzie na uczelnię, prowadzi zajęcia ze studentami, bo przecież wymagają tego od niego, ale telefon, pies, sąsiadka, wszystko przypomina mu o Jimie i swojej własnej bolesnej samotności. Nic nie znaczą wymieniane komplementy czy przypadkowe uwagi, spokojne „I’m fine” jest tylko przykrywką na mnogość uczuć, dramat rozgrywający się jedynie we wnętrzu George’a.
Tłum ludzi. Ale nasz bohater podąża samotnie, uwielbiam tę scenę. |
„Samotny mężczyzna” ukazuje tylko
jeden dzień z życia bohatera, w którym jak zawsze wstaje, ubiera się, wykłada,
ale wykład jest inny, bardziej improwizowany, a wszystko jest pewnym
przygotowaniem – naszykowane listy w kopertach, równo rozłożone polisy
ubezpieczeniowe, poukładane dokumenty, w końcu stary pistolet wyciągnięty z
szafki. W ostatnim dniu można sobie pozwolić na papierosa, trochę więcej
alkoholu niż zwykle, więcej komplementów i uprzejmości. Tylko jak się okazuje,
nawet w wielkim smutku, w życiu nie ma jedynie szarości, pojedyncze chwile
nabierają barw, skorupa melancholii zostaje naruszona, a George łapie te
przelotne rozmowy, krótkie uśmiechy, momenty, gdzie nie zostaje pozostawiony
tylko bólowi, kiedy ktoś, może nawet nie do końca świadomie, nie pozwala mu
dalej tonąć. W końcu człowiek jak zwierzę stadne, rozpaczliwie potrzebuje
drugiego człowieka.
W dziele Toma Forda (który jest znanym
projektantem mody – ja nie znałam) wszystkie sceny są piękne, wymuskane,
stylowe, idealnie dopracowane, a w tym niezwykłym wizualnie świecie
poumieszczane są poorane postacie, zmagające się z pustką, poczuciem bezsensu i
wewnętrznymi strachami. Nie tylko George, ale także jego przyjaciółka Charley,
nawet uczeń college'u zafascynowany głównym bohaterem, czy przypadkowo spotkany
Hiszpan. Wszyscy próbują zachowywać pozory, uśmiechać się we właściwych
momentach, łapać krótkie przebłyski kolorów, jedni przytłoczeni niewyobrażalnym
cierpieniem, inni zmagający się z lękiem i niezrozumieniem.
Ale widzicie, to jest smutny film
o smutnych ludziach, jednak przesłanie jest jak najdalsze od nihilizmu. „Samotny
mężczyzna” jest hołdem dla życia, obojętnie jakiego, kolorowego,
szaro-kolorowego, takiego, że trudno wymuskać cieplejsze momenty z
wszechogarniającej szarości, hołdu dla każdego, pojedynczego, pokomplikowanego istnienia.
Nie ma też większego znaczenia homoseksualizm bohatera, bo przecież ta historia
jest niezwykle uniwersalna, a George równie dobrze mógłby cierpieć po śmierci
ukochanej kobiety. George mógłby cierpieć z obojętnie jakiego powodu wiążącego
się z samotnością, tak jak każdy z nas. „Samotny mężczyzna” jest o tym, co
dotyczy przecież każdego, o pragnieniu miłości i zrozumienia, szukaniu
szczęścia, które trudno znaleźć w kompletnej samotności, o ogromnej więzi
miedzy ludźmi i uczeniu się życia na nowo.
Lubię ten film. Urzeka prostotą i
estetyką, jednocześnie nie będąc wydmuszką, ale idealnie trafiając w moją wrażliwość.
Warto, choćby dla doskonałej kreacji Colina Firtha, kilku chwil refleksji, czy
absolutnie doskonałej muzyki.
"Samotny mężczyzna", reż. Tom Ford, 2009, USA