piątek, 5 czerwca 2015

Dojrzewanie w trybie przyspieszonym, czyli "Garden State".




W. kazała obejrzeć, więc usiadłam grzecznie i obejrzałam. Był Andrew dziwaczny i popaprany, z uczuciami poukrywanymi głęboko i z łzami, których nie było. Było nudne i proste życie, z dala nawet od siebie. Był ojciec – psychiatra i matka, która utopiła się w wannie. Nieskomplikowany przepis na idealny film dla mnie, szczególnie na upalny dzień majowo-czerwcowy, kiedy nawet seriale przestają mnie wciągać, a na coraz dziwaczniejsze memy z Gry o tron patrzę z obojętnością.
Tylko, że Garden State to tak naprawdę film niesamowicie pokrzepiający, momentami zabawny, uroczy i rozluźniający. W sumie trochę tak jak w życiu, smutki są, ale trzeba ruszać dalej i dostrzegać, że mimo wszystko, to jest całkiem w porządku.

Andrew wrócił do Garden State na pogrzeb matki. Nie płakał, bo nie mógł, wiecznie na środkach antydepresyjnych, którymi faszerował go ojciec troszczący się o jego szczęście. Aż nasuwa się śliczne Song of the Sea, gdzie wiedźma nie miała wcale złych intencji, ale pragnęła braku cierpienia i poczucia szczęścia dla wszystkich, więc zabierała wszystkie strachy, smutki i złe emocje. Niby proste i właściwe, ale w ostatecznych rozrachunku jakie okrutne. Andrew spotkał się ze starymi znajomymi, podejrzał ich zwyczajne i stateczne egzystencje, poobcował trochę z absurdalnym bogactwem, brakiem nadziei i rozrywkami, które miały sprawić radość, a zostawiały pustkę. A potem spotkał Sam. Frywolną, radosną wariatkę z szalonego domu, która uwielbiała robić to, czego przed nią nie robił jeszcze nikt.

To jest taka bardzo prosta opowieść o zagubieniu i odnajdywaniu siebie, o potrzebie bliskości drugiego człowieka i godzeniu się sobą. O tym, że czasami nie warto uciekać, ale wsłuchać się, zatrzymać i po prostu żyć, nie tak jak każą, ale tak jak się chce. O tym, że czasami trzeba przestać tłamsić w sobie wszystko, ale stanąć i wykrzyczeć światu całą złość, ból, radość, rozczarowanie. Film wypełniony oczywistościami, które może już wyświechtane, ale ciągle warte przypomnienia. Do mnie trafiło całkowicie.

Poza tym po Czarnym łabędziu nie mogłam patrzeć na Natalie Portman. Oglądając Garden State cieszyłam się z każdej sekundy jej pobytu na ekranie, serio.

Co więcej! Jeden człowiek odpowiada za reżyserię, scenariusz i postać głównego bohatera. Ja jestem pod wrażeniem, Wy też powinniście.

"Garden State", reż. Zach Braff, 2004, USA

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz