piątek, 3 marca 2017

nie-poezja, czyli mleko i miód



Trudno mi powiedzieć, że to ambitna poezja, trudno nawet powiedzieć, że poezja. Niektóre teksty wydają się zlepkiem słów, zwykłymi zdaniami, jedynie niezwykle ułożonymi. Jest jednak coś pięknego w tych krótkich zdaniach pozbawionych wielkich liter,  zakończonych zawsze twardymi kropkami. Trzymając tomik w rękach, można poczuć się tak, jakby Rupi  opowiadała słodko-gorzką historię i głaskał po policzku. Można wniknąć w umysł dziewczyny, poczuć jej ból, rozczarowania, radości i miłości, a potem odkryć to samo u siebie.

Rupi pisze szczerze i chyba to jest w tych wierszach najbardziej urokliwe. Ta poezja jest bardzo nieidealna, daleko jej do doskonałości, ale jest prawdziwa i działa tak, jak powinna działać poezja: wspiera, oczyszcza, skłania do przemyśleń, porusza wrażliwość.
Całość podzielona jest na cztery części: the hurting the loving the breaking the healing i okazuje się, że one zupełnie wystarczają, by opisać praktycznie całe życie z upadkami, smutkami, niepokojami, bruzdami i krzywdami oraz z wzlotami, dobrocią, miłością, gojeniem ran i godzeniem się ze sobą. Rupi porusza tematy bliskie przede wszystkim kobietom, otwarcie mówi o cielesności, o kobiecych pragnieniach i strachach, o byciu niezauważalnym przez resztę świata, byciu uciszanym i traktowanym jak przedmiot. Poetka podobno jest zafascynowana ikonami światowego feminizmu jak choćby Virginia Woolf i myślę, że sama można stać się wzorem dla wielu kobiet i głosem współczesnych dziewcząt. 

Mleko i miód jest ukojeniem i poruszeniem najczulszych fragmentów duszy i ciała. Jest zbiorem tekstów i rysunków tworzonych z potrzeby  i pragnienia uzdrowienia samej siebie. Rupi to uzdrowienie przekazuje.

I like the way the stretch marks
on my thighs look human and
that we’re so softy et
rough and jungle wild
when we need to be
i love that about us
how capable we are of feeling
how unafraid we are of breaking
and tend to our wounds with grace
just being a woman
calling myself
a woman
makes me utterly whole
and complete

czwartek, 5 stycznia 2017

Jestem, czyli najbardziej osobisty post.

Nie było mnie. Zgubiłam się totalnie, dokumentnie, nadal nie pozbierałam wszystkich rozbitych kawałków, ale codziennie próbuję dopasowywać jeden do drugiego. Ciągle się sklejam, już prawie skończyłam, choć jeszcze coś nie pasuje. Czuję się trochę jak patchwork, jakbym zebrała w siebie mnóstwo różnych skrawków i nie wiem teraz do końca, jakie mam źródło, gdzie i do kogo należę. Znam się już lepiej, ale nie ta dobrze, jakbym chciała.

Zaczęłam błądzić już w czerwcu, nawet w maju, prawie dwa lata temu. Napisałam te trzy teksty ostatkami sił, próbowałam wmówić sobie, że cokolwiek mnie jeszcze interesuje. Hej, całe życie uwielbiałaś czytać, co teraz? Idź do kina, kochasz kino, może ten film w końcu ci się spodoba? Nie spodobał się, po jakimś czasie zrezygnowałam z chodzenia do kina, bo wychodziłam zawsze rozczarowana sobą, nie pamiętając już końca filmu, a co dopiero początku. Porzucałam książki, bo żadna nie sprawiała mi przyjemności, żadna nie była w stanie mnie poruszyć. Nie chodziło o to, że były to złe książki. Umiałam doceniać i oceniać, potrafiłam powiedzieć, co było zgrabne, a co koślawe, ale nie czułam NIC. Kiedy na początku lipca dostałam się na studia, o których nawet bałam się marzyć i kiedy moja mama płakała ze szczęścia w słuchawkę telefonu, też nie czułam nic. Przeklęta obojętność. Tyle jest problemów z uczuciami, chciałoby się kiedyś ustatkować i żyć samym spokojem, a tu okazuje się, że brak uczuć jest jeszcze gorszy. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, może przejdzie, może jestem przemęczona, może we krwi coś nie tak albo z witaminami. Nie chciało mi przyjść do głowy, że może po prostu mam dość życia.

Nie chcę pisać tutaj o mojej historii choroby, bo to nie jest miejsce na tę opowieść, a i ja chyba jeszcze nie czuję się na siłach, by o tym opowiadać. Chodzi raczej o to, że zaczęło się całkiem niewinnie, od utraty zainteresowań, ciągłego zmęczenia, problemów ze snem, głupich myśli, które przychodziły do głowy w najmniej odpowiednich momentach i mówiły, że przyszłości nie ma. Nie zareagowałam w porę, bo zbyt mało wiedziałam i za bardzo się bałam, a w międzyczasie ten czarny niewielki kłębek rozrósł się do wielkości monstrum, które infekowało każdą komórkę mojego ciała. A teraz, choć wiem, że niewiele osób to przeczyta, może nawet nikt i może nawet lepiej, chciałabym każdemu i sobie z przeszłości wykrzyczeć w twarz: obserwujcie się. Dbajcie o siebie. Bądźcie uważni. Reagujcie. Pozwólcie sobie na niemyślenie, na bycie niedoskonałym, zmęczonym, chorym, smutnym, pokręconym, ale też radosnym, rozentuzjazmowanym, cieszącym się ze wszystkiego. Po prostu pozwólcie sobie na bycie i kochajcie siebie.

Skończyło się dobrze, w końcu jestem. Uczę się pilniej niż wcześniej, oglądam Gilmore Girls, bo tylko na to mam czas, sprawia mi radość i sobie pozwalam. W końcu czytam. Czasem czytam więcej, czasem mniej, czasem jak wariatka. Odkryłam mnóstwo wspaniałych książek, o których chciałabym Wam powiedzieć, ale nie wiem, czy powiem, znalazłam kilku autorów, których od razu pokochałam i często mam tak, że chciałabym zamknąć się w jakimś pokoju bez okien, za to z wygodną kanapą i dobrym oświetleniem i przeczytać wszystko naraz, bo nie umiem się zdecydować, a poza tym chcę WSZYSTKO. Znów kupuję za dużo, wyliczam pieniądze na jedzenie, chodzę grzecznie na terapię, coraz więcej rozmawiam z ludźmi, uczę się ich kochać i rozumieć. Wstaję z niechęcią, ale wstaję, łykam tabletki i wypełniam dni obowiązkami, a kiedy mam dość siebie i swojej codzienności, po prostu biorę książkę. Albo włączam Gilmorki.

I wiecie, depresja to gówno, ale wychodzenie z niej to piękne odkrywanie świata na nowo (trochę jak po sztormie, są ofiary w ludziach, trzeba zbierać odpadki i budować statek na nowo, ale jest już dobrze, spokojnie i bezpiecznie).


PS Czytajcie Sandersona!

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Jestem okropnym czytelnikiem.



To prawie jak wyznanie, wiecie, całkiem wstydliwe, bo przecież ogłaszam wszem i wobec, że tak, kocham książki, czytam całkiem sporo (ale wiadomo, zawsze za mało, ach, tyle do przeczytania, tak wiele książek, tak mało czasu), wieczory spędzam z powieścią, jadam śniadania z książką na stole, uważając, by przypadkiem nie wylądowała na niej jajecznica. Powiedzmy, że to wszystko prawda. Ale jest też ta druga strona.

Tak, jestem okropnym czytelnikiem, wręcz beznadziejnym, najgorszym typem z możliwych.

Już od lat nie potrafię skupić się na jednym. Przeczytam zdanie być może najgenialniejszej książki, którą mam szczęście trzymać w rękach, a za chwilę podniosę się, pomiziam kotę za uchem, wyjrzę przez okno, pójdę coś zjeść, bo jak to tak czytać, kiedy żołądek jest niepełny, przeczytam drugie zdanie, włączę ładną muzykę, by po chwili stwierdzić, że nie, jednak soundtrack z Władcy Pierścieni nijak nie pasuje, bo jak mogę się chichrać głupkowato przy Pratchettcie, kiedy mi się Helmowy Jar przypomina. Przeczytam trzecie zdanie, po czym dochodzę do wniosku, że może jednak te książki  poukładam zamiast czytać.

Przeżywam tragiczne miłości. Ciągle spotykam coś nowego, poznaję bohaterów i nawet zaczynam się do nich przywiązywać, tylko po to, by zaraz bezczelnie ich porzucić. Pół roku temu kupiłam Stasiuka, zakochałam się bezgranicznie, zachwycałam się zgrabnością zdań, elokwencją, surowym pięknem, po czym założyłam zakładkę na stronie 66 (stron jest 170) i odłożyłam. Już nawet nie wiem, o co tam chodziło, ładną okładkę mają te ekspresy.  Jeszcze wcześniej dostałam Alice Munro od M. Ładne były te pierwsze opowiadania, nie mogę zaprzeczyć. Ale ja nie umiem czytać opowiadań, niestety, baśnie umiem, ale im było daleko do baśni. Nie wiem, czy kiedykolwiek wrócę. Ale nie ma tego złego, przynajmniej miłe towarzystwo ma ta Munro, może się dogada z Sylvią Plath (chociaż ta przeczytana w całości). Nie dokończyłam nawet zbiorku mojego ukochanego Tolkiena, nie tknęłam jego biografii, którą niegdyś wybłagałam. Dziś próbowałam wrócić do Domu w Riverton i poniosłam sromotną porażkę, bo zakładka została wetknięta gdzieś około setnej strony, a ja nawet nie wiem, kto się kryje za eleganckimi imionami. Jakaś służąca tam była? Lord, zabójstwo, co?

Książki nie mają ze mną dobrze. Nigdy nie wiadomo, kiedy stwierdzę, że jednak nie mam ochoty, jestem na ten tytuł akurat zbyt wesoła/ zbyt smutna/ zbyt zmęczona/ zbyt głupia/ zbyt mądra i tym samym kiedy kolejny biedny tom trafi na półkę zatytułowaną „yyyy… kiedyś skończę”.
Nie ma się co łudzić, w niektórych przypadkach oznacza to nigdy.

Zdradzam książki. Potrafię czytać dwadzieścia naraz. Co najlepsze, nie mieszają mi się wtedy fabuły, a pamięć mam iście fenomenalną. Tylko wtedy. Przydałaby się taka zawsze i wszędzie, żeby dotyczyła takich książek jak na przykład mojego pierwszego Pratchetta, z którego pamiętam jedynie Bagaż na nóżkach i to, że było fajnie i śmiesznie, ale za bardzo nie ogarniałam,  co do cholery autor miał na myśli.

Czytałam na lekcjach jednocześnie wdając się w rzadko spotykane dyskusje na języku polskim. Czytam przy rozmawiających ludziach, również rozmawiając. Czytam przy włączonym telewizorze, komputerze, hałaśliwej (lub nie) muzyce. Jestem człowiekiem, który lekceważy pracę pisarza, zajmując się nie tylko książką, ale także milionem innych rzeczy.

Ale nadal czytam. Czasami nawet coś kończę. Okazjonalnie zdarza się, że trudno jest mi się od czegoś oderwać. Tak było kilka dni temu, kiedy czytałam doskonały „Dobry omen”. Po nim zaczęłam już trzy inne książki i te trzy książki porzuciłam bez żadnych skrupułów, a jutro pewnie przejdę się do biblioteki. Lecz co z tego, skoro to kompulsywne, dziwaczne czytanie sprawia mi niesamowicie dużo radości?

piątek, 5 czerwca 2015

Dojrzewanie w trybie przyspieszonym, czyli "Garden State".




W. kazała obejrzeć, więc usiadłam grzecznie i obejrzałam. Był Andrew dziwaczny i popaprany, z uczuciami poukrywanymi głęboko i z łzami, których nie było. Było nudne i proste życie, z dala nawet od siebie. Był ojciec – psychiatra i matka, która utopiła się w wannie. Nieskomplikowany przepis na idealny film dla mnie, szczególnie na upalny dzień majowo-czerwcowy, kiedy nawet seriale przestają mnie wciągać, a na coraz dziwaczniejsze memy z Gry o tron patrzę z obojętnością.
Tylko, że Garden State to tak naprawdę film niesamowicie pokrzepiający, momentami zabawny, uroczy i rozluźniający. W sumie trochę tak jak w życiu, smutki są, ale trzeba ruszać dalej i dostrzegać, że mimo wszystko, to jest całkiem w porządku.

Andrew wrócił do Garden State na pogrzeb matki. Nie płakał, bo nie mógł, wiecznie na środkach antydepresyjnych, którymi faszerował go ojciec troszczący się o jego szczęście. Aż nasuwa się śliczne Song of the Sea, gdzie wiedźma nie miała wcale złych intencji, ale pragnęła braku cierpienia i poczucia szczęścia dla wszystkich, więc zabierała wszystkie strachy, smutki i złe emocje. Niby proste i właściwe, ale w ostatecznych rozrachunku jakie okrutne. Andrew spotkał się ze starymi znajomymi, podejrzał ich zwyczajne i stateczne egzystencje, poobcował trochę z absurdalnym bogactwem, brakiem nadziei i rozrywkami, które miały sprawić radość, a zostawiały pustkę. A potem spotkał Sam. Frywolną, radosną wariatkę z szalonego domu, która uwielbiała robić to, czego przed nią nie robił jeszcze nikt.

To jest taka bardzo prosta opowieść o zagubieniu i odnajdywaniu siebie, o potrzebie bliskości drugiego człowieka i godzeniu się sobą. O tym, że czasami nie warto uciekać, ale wsłuchać się, zatrzymać i po prostu żyć, nie tak jak każą, ale tak jak się chce. O tym, że czasami trzeba przestać tłamsić w sobie wszystko, ale stanąć i wykrzyczeć światu całą złość, ból, radość, rozczarowanie. Film wypełniony oczywistościami, które może już wyświechtane, ale ciągle warte przypomnienia. Do mnie trafiło całkowicie.

Poza tym po Czarnym łabędziu nie mogłam patrzeć na Natalie Portman. Oglądając Garden State cieszyłam się z każdej sekundy jej pobytu na ekranie, serio.

Co więcej! Jeden człowiek odpowiada za reżyserię, scenariusz i postać głównego bohatera. Ja jestem pod wrażeniem, Wy też powinniście.

"Garden State", reż. Zach Braff, 2004, USA

piątek, 22 maja 2015

Niebezpieczny diabeł z Hell's Kitchen, czyli obejrzałam Daredevila i nie wiem, co robić ze swoim życiem.

Tak w skrócie.

Daredevil jest dla mnie kolejnym przykładem tego, jak duży wpływ na nasze (a przynajmniej moje) życie ma popkultura. Wiadomo, że zazwyczaj odbywa się to bez większych ekstrawagancji, obejrzy się film, zapisze się w swoim mózgu, że był w porządku, napisze się do kogoś nakaz obejrzenia również, okraszając wiadomość serduszkami, później pójdzie się czytać książkę, zachwyci się przez chwilę i tak w kółko. A przy tym można bez żadnych problemów pójść pobiegać czy spotkać się z przyjaciółką i porozmawiać na zupełnie randomowe tematy. Ale z Daredevilem sprawa wygląda inaczej, trochę jak z Doctorem Who czy Władcą Pierścieni, bo przez ostatnie dni oglądałam tylko ten jeden serial, a gdy już włączyły się napisy końcowe ostatniego odcinka, obejrzałam jeszcze raz pierwszy. A potem jeszcze raz. Postanowiłam też zostać superbohaterem i zacząć ćwiczyć tylko po to, by umieć biegać po dachach i obijać ludziom buźki. Tak na wszelki wypadek.

Netflix się dogadał z Marvelem i ładne rzeczy z tego wyszły. TAKIE ŁADNE.

Trudno mi teraz silić się na wielki obiektywizm, więc napiszę tylko to, co podpowiada mi serce, a moje serce twierdzi bezsprzecznie, że jest to serial genialny. I bije trochę mocniej, gdy na ekranie jest Matt Murdock. Sam Matt stwierdziłby, że jestem chora, a Stick, że to stan gorszy od choroby. Prawda jest taka, że już dawno nie zaangażowałam się emocjonalnie w żadną fikcyjną historię tak mocno, bo co z tego, że niedawno myślałam tylko o Grze o tron, jak Gra o tron zeszła na drugi plan, a piąty sezon bardziej mnie irytuje niż porywa. Może Daredevil nie jest bardzo zaskakujący, czasem jest się nawet pewnym tego, że coś się stanie, że jak idzie się samemu w ciemnościach, nie ma co liczyć na bezpieczną podróż, ale równocześnie nie da się obejrzeć jednego odcinka, nie włączając zaraz potem kolejnego. Dla mnie niemożliwy też był brak ukradkowych łez, westchnień  oraz okrzyków typu: „Coooo?! Ale dlaczego? Nie, nie rób tego! Nie idź tam! Cooo?! Fuj! Co to jest!”.

Ale o co w ogóle chodzi? Otóż o to, że Foggy Nelson wraz ze swoim kumplem na śmierć i życie Mattem Murdockiem po odbytym stażu w okropnej kancelarii prawniczej, zakładają własną w rodzinnym Hell’s Kitchen i pragną walczyć o sprawiedliwość, a przy tym zarobić sporo pieniędzy. Mógłby być z tego całkiem niezły serial prawniczy, gdyby nie to, że Matt wieczorami zakłada czarną maskę i bije każdego złego, który mu się napatoczy. A, i jest niewidomy.


Czasami prawo jest po prostu bezsilne. Czasami zło ukryje się tak dobrze, że zwykła ustalona sprawiedliwość go nie sięga, czasami ma przy tym ogromne wpływy i czuje się kompletnie bezkarne. Zamaskowany wymierza więc kary na własną rękę, próbuje na swój dość nieudolny sposób, uchronić miasto, sprawić, by było lepsze, piękniejsze, bezpieczniejsze. To wszystko nie dlatego, by móc się nazwać bohaterem, ale dlatego, że w jego przekonaniu tak jest po prostu właściwie, bo skoro potrafi, skoro posiada zdolności, to musi. Bardzo mi się to podobało, kompletnie niewidomy prawnik straszący złych ludzi pod wpływem imperatywu, ale w pewnym momencie zaczynamy myśleć, że on nie kieruje się jedynie wewnętrznym nakazem i silnym poczuciem odpowiedzialności. To nie tylko samotny bojownik o prawo i dobro. Może on to po prostu lubi? Może rzeczywiście odziedziczył po ojcu bokserze zdolność do padania i wstawania, obrywania i podnoszenia się z tego? Czy w imię wyższej idei, dobra wspólnego można zabić? I czym różni się zamaskowany postrach zwany Diabłem z Hell’s Kitchen od tych, z którymi walczy?



Samo Hell’s Kitchen nie przypomina części Nowego Yorku, który znamy z innych produkcji Marvela. Żadnych istot pozaziemskich, żadnych dziwacznych stworów ani walk faceta w żelaznej zbroi z zielonym potworem, nic z tych rzeczy. Atmosfera trochę jak z Gotham, ciężko i duszno, wręcz przytłaczająco. Wiemy, że w ciemnych uliczkach może czaić się kolejny zbir, tu handlują ludźmi, tam narkotykami, wymuszenia i korupcja to żadna nowość. Może przesada, a może rzeczywistość, w każdym razie jest o wiele poważniej niż można było się tego spodziewać po Marvelu. Źli w istocie są źli i to źli bardzo po ludzku. To już nie jest Loki, który każe nam klękać, ale ludzie, od których uciekalibyśmy z prędkością światła, a co najgorsze ludzie ci tworzą sieć, która powoli zaczyna oplatać wszystko i wszystkich.

W ogóle serial wypada bardzo prawdopodobnie, mimo że jest ekranizacją marvelowskiego komiksu. Łatwiej nam uwierzyć w niewidomego, który ma bardzo wrażliwe inne zmysły niż choćby w zmutowanego Kapitana Amerykę. Przy tym nasz bohater ma całkiem zwykłe problemy jak normalny człowiek, nie superbohater i sam też jest połączeniem zwyczajności , siły i uroku osobistego. Jest bardzo prawdziwy, jego przeszłość łączy się z teraźniejszością i z łatwością jesteśmy zdolni uwierzyć, że taki mężczyzna może spokojnie żyć obok nas. Serial nie może się też obejść bez walk. Te są bardzo częste i czasami okropnie brutalne, a patrzy się na nie ze sprzecznymi uczuciami. Lubię wszelkie bijatyki na ekranie, a dobre sceny batalistyczne w filmach zazwyczaj są moimi ulubionymi, więc cudownie oglądało mi się te wszystkie skoki, uderzenia i uniki, bo choreografia jest naprawdę niesamowita, ale jednocześnie im więc godzin przed serialem spędziłam, tym było gorzej. Walki są nakręcone nie tak, że tu widzimy pięść, tam głowę, tu ktoś uderza, ale nie wiadomo kto,  w Daredevilu wszystko jest bardzo widoczne. Widoczny jest też ból i niesamowite męczące jest oglądanie tego, jak trudno kogoś pokonać gołymi pięściami, jak często się upada, jak bardzo się krwawi i jak ma się już tylko resztki siły, by poruszyć czymkolwiek. Naprawdę, kiedy już jest się przywiązanym do głównego bohatera, co myślę, że jest bardzo łatwe, męką jest patrzenie, jak on obrywa, a obrywa porządnie. Jednocześnie mimo brutalności, Daredevil nie jest serialem bardzo krwawym i choć epatuje przemocą, to robi to w sposób uzasadniony. Nie jest to bezsensowne pokazywanie flaków, po to tylko, by wywołać obrzydzenie. 


Chociaż większość scen jest ciemnych, nie jest też tak, że cały serial opiera się na mścicielu w masce i obijaniu twarzy. Bardzo ładnie wyważono przygnębiające momenty z tymi zabawnymi, jasnymi czy nawet wzruszającymi. I na pewno nie pokochałabym tego serialu tak mocno, gdyby nie to, że ma świetnych bohaterów, do których niezwykle się przywiązałam. Matt to miłość od pierwszego wejrzenia, tym bardziej, że jak niektórzy wolą złoczyńców, tak ja mam słabość do bohaterów, którzy nie tyle są dobrzy, ale chcą być dobrzy. Poza tym może rację miał Foggy, mówiąc, że to niesprawiedliwe, bo Matt podrywa na ślepotę. Może. Nie sposób jednak nie wspomnieć, jak ważny był tutaj dobór aktora, bo Charlie Cox, którego ja lubię od czasów, kiedy obejrzałam po raz pierwszy Gwiezdny pył (swoją drogą cudowny film, jeśli jeszcze ktoś nie widział, niech idzie oglądać), okazał się Murdockiem idealnym. Sprawdza się zarówno w scenach, kiedy gra prawnika, dając swojej postaci mnóstwo gestów charakterystycznych dla osób niewidomych i obdarzając swoją postać takim dziwnym i jednocześnie miłym spokojem, ale także w tych, kiedy musi wykonywać  akrobatyczne wygibasy i siać postrach w Hell’s Kitchen. Nie tylko jednak na głównym bohaterze opiera się cały serial, bo jego przyjaciele również są niezwykle ważni nawet dla rozwiązania całej sprawy, nad którą nasi bohaterowie pracują. Foggy grany przez Eldena Hensona stanowi cudowne dopełnienie swojego przyjaciela i jest tak wspaniale bezpośredni i szczery, że kupuje mnie całkowicie. Jednak nie jest tylko humorystycznym elementem, ale pełnoprawną i istotną postacią w serialu. Również sekretarka Karen, odważny reporter Ben czy pielęgniarka, która stanowi silne wsparcie dla protagonisty, to nie byle jak napisani bohaterowie upchnięci po to, żeby tylko byli. Każdy jest pełnowymiarowy i ważny, podoba mi się to ogromnie. O całym szeregu przeciwników można powiedzieć to samo, a ten główny zły jest doskonałym głównym złym. Serio, chcę więcej takich złoczyńców na ekranie. 


Daredevil ma w sobie to wszystko, co najbardziej lubię w serialach albo nawet w filmach. Nawet historia jest tu opowiadana stopniowo, powoli dostajemy kolejne elementy układanki, a jednocześnie fabuła cały czas trzyma nas w napięciu. Są bohaterowie, którzy wzbudzają emocje, momenty, gdy oglądamy z otwartymi ustami i te, w których się uśmiechamy. A przede wszystkim jest rozlewające się zło i garstka ludzi, która ma odwagę powiedzieć mu stanowcze nie i stanąć w opozycji. Może to nieeleganckie, ale cały czas przychodzi mi na myśl „Dżuma” i myśl z niej, że wobec zła jesteśmy bezradni, ale to nie znaczy, że mamy przestać z nim walczyć. Trzeba walczyć nieustannie, mimo że często nie widać ani końca, ani sensu.

Oczywiście trzeba pamiętać, że mimo swojej realności Daredevil to nadal serial superbohaterski. Nadal się zastanawiam, czemu nikt nie zapytał faceta z czarną maską na oczach, jakim cudem on przez to widzi albo po prostu w czasie walki czy czegoś mu tej maski nie ściągnął, nie odkrył jego prawdziwej tożsamości i nie zniszczył jako niewidomego prawnika Matta Murdocka. Jestem przekonana, że jakbym ja nałożyła czarną maskę na pół głowy, to i tak moi bliscy poznaliby mnie po tej pozostałej połowie twarzy lub po głosie. Ale czy to ważne? Dla mnie Daredevil to serial doskonały, porywający i angażujący totalnie. 

Mówiąc najkrócej jak się da: kocham bardzo.

Foggy twierdzi, że to przez współczucie, ja uważam, że wszystkiemu winny jest ten uśmiech.

sobota, 31 stycznia 2015

Szarość samotności, czyli "Samotny mężczyzna".

Każdy dobry tekst powinien mieć dobry początek. Początek tekstu o „Samotnym mężczyźnie” powinien być może traktować o tym, kto jest bohaterem, kiedy i gdzie jest osadzona akcja lub kto jest twórcą filmu. Ale mój początek może być tylko jeden:

„Samotny mężczyzna” ma najcudowniejszą muzykę, jaka mogła powstać. 

Naprawdę, miałam ten film na swojej liście do obejrzenia tylko dlatego, że Abel Korzeniowski nie postawił ani jednej fałszywej nuty i stworzył soundtrack, który właściwie nie potrzebuje filmu. W samej muzyce jest wszystko, ból, cierpienie,  zwątpienie, strach o przyszłość, uczucia, wątłe przebłyski nadziei, przepływ nieustępliwego czasu o przewrotnym poczuciu humoru, przeraźliwa tęsknota. To jest dokładnie ta muzyka, która mnie totalnie porusza, tak bardzo, że potrafię ocierać łzy, robiąc kolejną listę zadań maturalnych i ukradkiem słuchając już prawie znanych na pamięć dźwięków. Nie ma chyba nic bardziej depresyjnego i melancholijnego, ale potrafię się tą ścieżką dźwiękową słodko katować niezależnie od nastroju i dnia.


W końcu do muzyki dodałam obrazki i by całkowicie ulec trochę przytłaczającemu klimatowi filmu, przeszkadzały mi tylko piski mojej wewnętrznej fangirl, bo „Samotny mężczyzna” to prawdziwe zbiorowisko wspaniałych aktorów: Colin Firth w roli głównej, Julianne Moore, zjawiskowy Matthew Goode pojawiający się we flashbackach, młodziutki Nicholas Hoult, nawet piękny elficki Lee Pace pojawia się na chwilkę. Czego chcieć więcej, można zapytać.

George Falconer. Garnitur, stylowe okulary, melancholia i szarość.

„Samotny mężczyzna” daje więcej. Więcej przemyśleń, więcej łez, więcej zachwytów i emocji, bo choć to bardzo wyważony, aż delikatny film, porusza bardzo. Historia wcale nie jest zbyt odkrywcza i skomplikowana, ot, mamy człowieka cierpiącego po stracie, ludzi po stracie jest całkiem sporo. George żyje z tęsknotą, odkąd umarł jego wieloletni partner, przyjaciel, kochanek Jim. Nie mógł nawet pojechać na jego pogrzeb, bo zaprosili tylko najbliższą rodzinę. Nie lubi się budzić, bo każdy dzień, każda chwila, sprawia mu ból. Uśmiecha się do znajomych, rozmawia z ludźmi, wymienia uprzejmości, rano wstaje, czyta gazetę, wkłada garnitur i czyste buty, jedzie na uczelnię, prowadzi zajęcia ze studentami, bo przecież wymagają tego od niego, ale telefon, pies, sąsiadka, wszystko przypomina mu o Jimie i swojej własnej bolesnej samotności. Nic nie znaczą wymieniane komplementy czy przypadkowe uwagi, spokojne „I’m fine” jest tylko przykrywką na mnogość uczuć, dramat rozgrywający się jedynie we wnętrzu George’a.

Tłum ludzi. Ale nasz bohater podąża samotnie, uwielbiam tę scenę.

„Samotny mężczyzna” ukazuje tylko jeden dzień z życia bohatera, w którym jak zawsze wstaje, ubiera się, wykłada, ale wykład jest inny, bardziej improwizowany, a wszystko jest pewnym przygotowaniem – naszykowane listy w kopertach, równo rozłożone polisy ubezpieczeniowe, poukładane dokumenty, w końcu stary pistolet wyciągnięty z szafki. W ostatnim dniu można sobie pozwolić na papierosa, trochę więcej alkoholu niż zwykle, więcej komplementów i uprzejmości. Tylko jak się okazuje, nawet w wielkim smutku, w życiu nie ma jedynie szarości, pojedyncze chwile nabierają barw, skorupa melancholii zostaje naruszona, a George łapie te przelotne rozmowy, krótkie uśmiechy, momenty, gdzie nie zostaje pozostawiony tylko bólowi, kiedy ktoś, może nawet nie do końca świadomie, nie pozwala mu dalej tonąć. W końcu człowiek jak zwierzę stadne, rozpaczliwie potrzebuje drugiego człowieka.


W dziele Toma Forda (który jest znanym projektantem mody – ja nie znałam) wszystkie sceny są piękne, wymuskane, stylowe, idealnie dopracowane, a w tym niezwykłym wizualnie świecie poumieszczane są poorane postacie, zmagające się z pustką, poczuciem bezsensu i wewnętrznymi strachami. Nie tylko George, ale także jego przyjaciółka Charley, nawet uczeń college'u zafascynowany głównym bohaterem, czy przypadkowo spotkany Hiszpan. Wszyscy próbują zachowywać pozory, uśmiechać się we właściwych momentach, łapać krótkie przebłyski kolorów, jedni przytłoczeni niewyobrażalnym cierpieniem, inni zmagający się z lękiem i niezrozumieniem.

Ale widzicie, to jest smutny film o smutnych ludziach, jednak przesłanie jest jak najdalsze od nihilizmu. „Samotny mężczyzna” jest hołdem dla życia, obojętnie jakiego, kolorowego, szaro-kolorowego, takiego, że trudno wymuskać cieplejsze momenty z wszechogarniającej szarości, hołdu dla każdego, pojedynczego, pokomplikowanego istnienia. Nie ma też większego znaczenia homoseksualizm bohatera, bo przecież ta historia jest niezwykle uniwersalna, a George równie dobrze mógłby cierpieć po śmierci ukochanej kobiety. George mógłby cierpieć z obojętnie jakiego powodu wiążącego się z samotnością, tak jak każdy z nas. „Samotny mężczyzna” jest o tym, co dotyczy przecież każdego, o pragnieniu miłości i zrozumienia, szukaniu szczęścia, które trudno znaleźć w kompletnej samotności, o ogromnej więzi miedzy ludźmi i uczeniu się życia na nowo.

Lubię ten film. Urzeka prostotą i estetyką, jednocześnie nie będąc wydmuszką, ale idealnie trafiając w moją wrażliwość. Warto, choćby dla doskonałej kreacji Colina Firtha, kilku chwil refleksji, czy absolutnie doskonałej muzyki.

"Samotny mężczyzna", reż. Tom Ford, 2009, USA

niedziela, 31 sierpnia 2014

Czemu kocham Doctora Who i podróż wgłąb śmiertelnego wroga.



Oprócz słowa beznadziejnie, chyba najczęściej w moim osobistym słowniku występują wyrazy kocham i uwielbiam, bo kocham i uwielbiam mnóstwo rzeczy (osób oczywiście też) w jednym momencie i gdy tylko mam okazję, daję temu upust. Jednak raz na jakiś czas przypominam sobie, że coś jednego, coś konkretnego kocham straszliwie i obłąkańczo, wpadam w euforię, o niczym innym nie chcę rozmawiać i nie chcę robić nic innego, prócz zajmowania się właśnie tym czymś konkretnym. Piszę o tym teraz, bo troszkę ponad tydzień temu odcinkiem Deep Breath (o którym nawet zaczęłam pisać, ale poległam i poleciałam oglądać gify i obrazki) rozpoczął się 8. Sezon Doctora Who.

TAK. BARDZO. NIESAMOWICIE. KOCHAM. DOCTORA. WHO.

Tak mniej więcej się teraz czuję. Jak pijana żyrafa.
 
Podejrzewam, że mój obecny nastrój nie przyczyni się pozytywnie do jutrzejszego rozpoczęcia roku szkolnego, ale przecież zaczęłam oglądać ten serial niecały rok temu, gdy musiałam wkuwać różne stałe, regułki i teorie, a przesiadywałam całymi dniami przed komputerem i oglądałam po trzy, cztery odcinki dziennie. Nie zawaliłam szkoły, mimo że czasami przychodziło mi na myśl, że to wielce prawdopodobne. Bo z Doctorem Who jest też trochę tak jak z Hermioną czy Sherlockiem – jest motywujący. W końcu kto by nie chciał stać się choć w niewielkiej części tak mądry jak Doctor, znać się na fizyce i tych wszystkich trudnych słowach, a potem robić różne mądre rzeczy, choć czasami się nie wie, do czego to doprowadzi?

Czemu Doctor Who jest aż tak fascynujący? Sama do końca nie wiem. Może to postać Doctora, która ciągle jest ta sama, ale inna (poza tym zamiast ze strzelbą lub stetoskopem, jak kiedyś myślałam, biega ze śrubokrętem i wie, jak korzystać ze swoich dwóch serc), może to, że to bardzo dynamiczny serial, zmieniający się i poniekąd dlatego liczący już 50 lat? Może to, że serial sci-fi wcale nie jest serialem sci-fi? Może to przekonanie, że każdy we Wszechświecie jest ważny i zasługuje na uwagę, może to piękno świata, to, że dzięki Doctorowi możemy zobaczyć więcej? To niesamowicie bogaty serial, poruszający całą plejadę różnych wątków i problemów, skrywający mnóstwo osobowości. I oczywiście, czyż to nie cudowne, że możemy pójść na sztukę Szekspira i spotkać się z nim osobiście, wpaść do domu Vincenta Van Gogha, natknąć się na królową Wiktorię, czy pogawędzić przyjacielsko z Churchillem, a przy tym uratować Wszechświat, oderwać się od zwykłego życia i przeżyć przygodę? I nawet jeśli zdarzają się tak idiotyczne odcinki jak Love & Monsters, nawet jeśli logiki można tu szukać ze świecą, a i tak się nie znajdzie i można tutaj umrzeć kilka razy, a i tak będzie się żyło, Doctor Who to absolutnie doskonały i zachwycający serial.

Koniec wstępu, teraz rozwinięcie. Wczoraj wieczorem Anglicy i reszta, która udawała Anglików itp. itd.  dostała odcinek Into the Dalek, dzisiaj dostali go Polacy, w tym ja. Przyznam, że nie czułam wielkich emocji w czasie oglądania odcinka i nie zrobił on na mnie piorunującego wrażenia, ale w pewnym momencie (unikam spojlerów, jak mogę) zdołałam się nawet wzruszyć i otrzeć łzę z kącika oka. Sam pomysł jest naprawdę fantastyczny. Daleków znamy praktycznie od początku, nie ma sezonu, w którym by się nie plątali i nie straszyli (nie wiem do końca, jak to było w Classic Who), urośli już do rangi symbolu serialu i choć wyglądają jak przerośnięte solniczki skrzyżowane z mikserem, tak naprawdę są okrutną, pozbawioną zasad moralnych, współczucia i empatii rasą. Przypominają nazistów, bo ich głównym przekonaniem i mottem jest exterminate!, czyli po prostu uważają, że nikt nie ma prawa istnieć prócz nich, oni są rasą panującą i powinni rządzić całym Wszechświatem. W Into the Dalek Doctor ratuje ładną i mądrą panią żołnierz z samego środka konfliktu i trafia do szpitala, w którym przetrzymywany jest uszkodzony dalek. Uszkodzony, bo dobry. Tu zaczyna się sama podróż i to podróż, jak dosłownie wskazuje tytuł, do samego wnętrza daleka. Fascynujące jest oglądanie tej śmiesznej z wyglądu maszynki do zabijania od środka, ale fajniejsze jest to, że podróż w środek daleka staje się pretekstem do rozważań o moralności. Czy dalek w ogóle może być dobry? Co z nienawiścią i jej skutkami? I czy sam Doctor jest dobrym człowiekiem, o co na początku pyta Clarę?

Jest Doctor i jest dalek. Jest dobrze.
 
Dwunasty Doctor jeszcze całkowicie mnie do siebie nie przekonał, ale mam wrażenie, że to Doctor prawdziwszy od Jedenastego czy Dziesiątego (co nie znaczy, że oni byli fałszywi, nie, nie). Szczególnie od Jedenastego, po którym tylko czasami widać było zmęczenie, smutek i starość, a który zazwyczaj zachowywał się jak wielkie dziecko z nadpobudliwością ruchową, które do końca nie wie, co robić z rękami i nogami, w ogóle nie wie, co robić, ale się cieszy, stara i nadrabia pewnością siebie (i równocześnie jest Moim Ukochanym Najcudowniejszym Wcieleniem Doctora). Dwunasty jest bardziej zgorzkniały, zdystansowany i zamknięty w sobie, poza tym w końcu dobitnie może do nas dotrzeć, że widział tak wiele i przeżył tak dużo, że stać go nawet na obojętność i pewne okrucieństwo. To już nie ten Doctor, który mógł zaprzyjaźnić się dosłownie z każdym i któremu bez obaw zarzuciłabym ręce na szyję, mówiąc, że o niczym innym tak nie marzyłam jak o podróżach z nim, a równocześnie przecież ciągle to jest Doctor, po prostu Doctor i chyba każdy jest tego pewien od początku do końca.

Ten gif pochodzi z poprzedniego odcinka, ale jest cudowny. Kocham szkocki akcent i kocham Szkotów. Choć jeszcze nie jestem pewna, czy kocham szkockiego Doctora.
 
Clara przez pewien czas swojej bytności w serialu była zbyt idealna, denerwująca i w ostatecznym rozrachunku nijaka, ale teraz! Moim zdaniem jest świetną towarzyszką, inteligentną i taką, która potrafi postawić na swoim i tupnąć nogą, gdy jej się coś nie podoba. Jak na razie Clarę uwielbiam i cieszę się, że twórcy pokazali nam większą część jej zwykłego, codziennego, nauczycielskiego życia – tego, jak godzi bycie Clarą i nauczycielką angielskiego z byciem towarzyszką szalonego Doctora.


 Pojawił się też nowy bohater, nowy nauczyciel w szkole Clary i były żołnierz (jaki fajny był ten motyw żołnierza), czyli Danny Pink. Zupełnie akceptuję jego obecność i ciekawa jestem, jak potoczą się jego losy. 

Podsumowując, podobało mi się i jestem cała rozentuzjazmowana ze względu na odcinek kolejny, bo AAAaaa! Robin Hood! Najbardziej lubię właśnie takie historie.

Oraz na koniec pytanie, które nurtuje chyba każdego Whoviana: kim, do cholery, jest Missy?