piątek, 3 marca 2017

nie-poezja, czyli mleko i miód



Trudno mi powiedzieć, że to ambitna poezja, trudno nawet powiedzieć, że poezja. Niektóre teksty wydają się zlepkiem słów, zwykłymi zdaniami, jedynie niezwykle ułożonymi. Jest jednak coś pięknego w tych krótkich zdaniach pozbawionych wielkich liter,  zakończonych zawsze twardymi kropkami. Trzymając tomik w rękach, można poczuć się tak, jakby Rupi  opowiadała słodko-gorzką historię i głaskał po policzku. Można wniknąć w umysł dziewczyny, poczuć jej ból, rozczarowania, radości i miłości, a potem odkryć to samo u siebie.

Rupi pisze szczerze i chyba to jest w tych wierszach najbardziej urokliwe. Ta poezja jest bardzo nieidealna, daleko jej do doskonałości, ale jest prawdziwa i działa tak, jak powinna działać poezja: wspiera, oczyszcza, skłania do przemyśleń, porusza wrażliwość.
Całość podzielona jest na cztery części: the hurting the loving the breaking the healing i okazuje się, że one zupełnie wystarczają, by opisać praktycznie całe życie z upadkami, smutkami, niepokojami, bruzdami i krzywdami oraz z wzlotami, dobrocią, miłością, gojeniem ran i godzeniem się ze sobą. Rupi porusza tematy bliskie przede wszystkim kobietom, otwarcie mówi o cielesności, o kobiecych pragnieniach i strachach, o byciu niezauważalnym przez resztę świata, byciu uciszanym i traktowanym jak przedmiot. Poetka podobno jest zafascynowana ikonami światowego feminizmu jak choćby Virginia Woolf i myślę, że sama można stać się wzorem dla wielu kobiet i głosem współczesnych dziewcząt. 

Mleko i miód jest ukojeniem i poruszeniem najczulszych fragmentów duszy i ciała. Jest zbiorem tekstów i rysunków tworzonych z potrzeby  i pragnienia uzdrowienia samej siebie. Rupi to uzdrowienie przekazuje.

I like the way the stretch marks
on my thighs look human and
that we’re so softy et
rough and jungle wild
when we need to be
i love that about us
how capable we are of feeling
how unafraid we are of breaking
and tend to our wounds with grace
just being a woman
calling myself
a woman
makes me utterly whole
and complete

czwartek, 5 stycznia 2017

Jestem, czyli najbardziej osobisty post.

Nie było mnie. Zgubiłam się totalnie, dokumentnie, nadal nie pozbierałam wszystkich rozbitych kawałków, ale codziennie próbuję dopasowywać jeden do drugiego. Ciągle się sklejam, już prawie skończyłam, choć jeszcze coś nie pasuje. Czuję się trochę jak patchwork, jakbym zebrała w siebie mnóstwo różnych skrawków i nie wiem teraz do końca, jakie mam źródło, gdzie i do kogo należę. Znam się już lepiej, ale nie ta dobrze, jakbym chciała.

Zaczęłam błądzić już w czerwcu, nawet w maju, prawie dwa lata temu. Napisałam te trzy teksty ostatkami sił, próbowałam wmówić sobie, że cokolwiek mnie jeszcze interesuje. Hej, całe życie uwielbiałaś czytać, co teraz? Idź do kina, kochasz kino, może ten film w końcu ci się spodoba? Nie spodobał się, po jakimś czasie zrezygnowałam z chodzenia do kina, bo wychodziłam zawsze rozczarowana sobą, nie pamiętając już końca filmu, a co dopiero początku. Porzucałam książki, bo żadna nie sprawiała mi przyjemności, żadna nie była w stanie mnie poruszyć. Nie chodziło o to, że były to złe książki. Umiałam doceniać i oceniać, potrafiłam powiedzieć, co było zgrabne, a co koślawe, ale nie czułam NIC. Kiedy na początku lipca dostałam się na studia, o których nawet bałam się marzyć i kiedy moja mama płakała ze szczęścia w słuchawkę telefonu, też nie czułam nic. Przeklęta obojętność. Tyle jest problemów z uczuciami, chciałoby się kiedyś ustatkować i żyć samym spokojem, a tu okazuje się, że brak uczuć jest jeszcze gorszy. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, może przejdzie, może jestem przemęczona, może we krwi coś nie tak albo z witaminami. Nie chciało mi przyjść do głowy, że może po prostu mam dość życia.

Nie chcę pisać tutaj o mojej historii choroby, bo to nie jest miejsce na tę opowieść, a i ja chyba jeszcze nie czuję się na siłach, by o tym opowiadać. Chodzi raczej o to, że zaczęło się całkiem niewinnie, od utraty zainteresowań, ciągłego zmęczenia, problemów ze snem, głupich myśli, które przychodziły do głowy w najmniej odpowiednich momentach i mówiły, że przyszłości nie ma. Nie zareagowałam w porę, bo zbyt mało wiedziałam i za bardzo się bałam, a w międzyczasie ten czarny niewielki kłębek rozrósł się do wielkości monstrum, które infekowało każdą komórkę mojego ciała. A teraz, choć wiem, że niewiele osób to przeczyta, może nawet nikt i może nawet lepiej, chciałabym każdemu i sobie z przeszłości wykrzyczeć w twarz: obserwujcie się. Dbajcie o siebie. Bądźcie uważni. Reagujcie. Pozwólcie sobie na niemyślenie, na bycie niedoskonałym, zmęczonym, chorym, smutnym, pokręconym, ale też radosnym, rozentuzjazmowanym, cieszącym się ze wszystkiego. Po prostu pozwólcie sobie na bycie i kochajcie siebie.

Skończyło się dobrze, w końcu jestem. Uczę się pilniej niż wcześniej, oglądam Gilmore Girls, bo tylko na to mam czas, sprawia mi radość i sobie pozwalam. W końcu czytam. Czasem czytam więcej, czasem mniej, czasem jak wariatka. Odkryłam mnóstwo wspaniałych książek, o których chciałabym Wam powiedzieć, ale nie wiem, czy powiem, znalazłam kilku autorów, których od razu pokochałam i często mam tak, że chciałabym zamknąć się w jakimś pokoju bez okien, za to z wygodną kanapą i dobrym oświetleniem i przeczytać wszystko naraz, bo nie umiem się zdecydować, a poza tym chcę WSZYSTKO. Znów kupuję za dużo, wyliczam pieniądze na jedzenie, chodzę grzecznie na terapię, coraz więcej rozmawiam z ludźmi, uczę się ich kochać i rozumieć. Wstaję z niechęcią, ale wstaję, łykam tabletki i wypełniam dni obowiązkami, a kiedy mam dość siebie i swojej codzienności, po prostu biorę książkę. Albo włączam Gilmorki.

I wiecie, depresja to gówno, ale wychodzenie z niej to piękne odkrywanie świata na nowo (trochę jak po sztormie, są ofiary w ludziach, trzeba zbierać odpadki i budować statek na nowo, ale jest już dobrze, spokojnie i bezpiecznie).


PS Czytajcie Sandersona!