piątek, 22 maja 2015

Niebezpieczny diabeł z Hell's Kitchen, czyli obejrzałam Daredevila i nie wiem, co robić ze swoim życiem.

Tak w skrócie.

Daredevil jest dla mnie kolejnym przykładem tego, jak duży wpływ na nasze (a przynajmniej moje) życie ma popkultura. Wiadomo, że zazwyczaj odbywa się to bez większych ekstrawagancji, obejrzy się film, zapisze się w swoim mózgu, że był w porządku, napisze się do kogoś nakaz obejrzenia również, okraszając wiadomość serduszkami, później pójdzie się czytać książkę, zachwyci się przez chwilę i tak w kółko. A przy tym można bez żadnych problemów pójść pobiegać czy spotkać się z przyjaciółką i porozmawiać na zupełnie randomowe tematy. Ale z Daredevilem sprawa wygląda inaczej, trochę jak z Doctorem Who czy Władcą Pierścieni, bo przez ostatnie dni oglądałam tylko ten jeden serial, a gdy już włączyły się napisy końcowe ostatniego odcinka, obejrzałam jeszcze raz pierwszy. A potem jeszcze raz. Postanowiłam też zostać superbohaterem i zacząć ćwiczyć tylko po to, by umieć biegać po dachach i obijać ludziom buźki. Tak na wszelki wypadek.

Netflix się dogadał z Marvelem i ładne rzeczy z tego wyszły. TAKIE ŁADNE.

Trudno mi teraz silić się na wielki obiektywizm, więc napiszę tylko to, co podpowiada mi serce, a moje serce twierdzi bezsprzecznie, że jest to serial genialny. I bije trochę mocniej, gdy na ekranie jest Matt Murdock. Sam Matt stwierdziłby, że jestem chora, a Stick, że to stan gorszy od choroby. Prawda jest taka, że już dawno nie zaangażowałam się emocjonalnie w żadną fikcyjną historię tak mocno, bo co z tego, że niedawno myślałam tylko o Grze o tron, jak Gra o tron zeszła na drugi plan, a piąty sezon bardziej mnie irytuje niż porywa. Może Daredevil nie jest bardzo zaskakujący, czasem jest się nawet pewnym tego, że coś się stanie, że jak idzie się samemu w ciemnościach, nie ma co liczyć na bezpieczną podróż, ale równocześnie nie da się obejrzeć jednego odcinka, nie włączając zaraz potem kolejnego. Dla mnie niemożliwy też był brak ukradkowych łez, westchnień  oraz okrzyków typu: „Coooo?! Ale dlaczego? Nie, nie rób tego! Nie idź tam! Cooo?! Fuj! Co to jest!”.

Ale o co w ogóle chodzi? Otóż o to, że Foggy Nelson wraz ze swoim kumplem na śmierć i życie Mattem Murdockiem po odbytym stażu w okropnej kancelarii prawniczej, zakładają własną w rodzinnym Hell’s Kitchen i pragną walczyć o sprawiedliwość, a przy tym zarobić sporo pieniędzy. Mógłby być z tego całkiem niezły serial prawniczy, gdyby nie to, że Matt wieczorami zakłada czarną maskę i bije każdego złego, który mu się napatoczy. A, i jest niewidomy.


Czasami prawo jest po prostu bezsilne. Czasami zło ukryje się tak dobrze, że zwykła ustalona sprawiedliwość go nie sięga, czasami ma przy tym ogromne wpływy i czuje się kompletnie bezkarne. Zamaskowany wymierza więc kary na własną rękę, próbuje na swój dość nieudolny sposób, uchronić miasto, sprawić, by było lepsze, piękniejsze, bezpieczniejsze. To wszystko nie dlatego, by móc się nazwać bohaterem, ale dlatego, że w jego przekonaniu tak jest po prostu właściwie, bo skoro potrafi, skoro posiada zdolności, to musi. Bardzo mi się to podobało, kompletnie niewidomy prawnik straszący złych ludzi pod wpływem imperatywu, ale w pewnym momencie zaczynamy myśleć, że on nie kieruje się jedynie wewnętrznym nakazem i silnym poczuciem odpowiedzialności. To nie tylko samotny bojownik o prawo i dobro. Może on to po prostu lubi? Może rzeczywiście odziedziczył po ojcu bokserze zdolność do padania i wstawania, obrywania i podnoszenia się z tego? Czy w imię wyższej idei, dobra wspólnego można zabić? I czym różni się zamaskowany postrach zwany Diabłem z Hell’s Kitchen od tych, z którymi walczy?



Samo Hell’s Kitchen nie przypomina części Nowego Yorku, który znamy z innych produkcji Marvela. Żadnych istot pozaziemskich, żadnych dziwacznych stworów ani walk faceta w żelaznej zbroi z zielonym potworem, nic z tych rzeczy. Atmosfera trochę jak z Gotham, ciężko i duszno, wręcz przytłaczająco. Wiemy, że w ciemnych uliczkach może czaić się kolejny zbir, tu handlują ludźmi, tam narkotykami, wymuszenia i korupcja to żadna nowość. Może przesada, a może rzeczywistość, w każdym razie jest o wiele poważniej niż można było się tego spodziewać po Marvelu. Źli w istocie są źli i to źli bardzo po ludzku. To już nie jest Loki, który każe nam klękać, ale ludzie, od których uciekalibyśmy z prędkością światła, a co najgorsze ludzie ci tworzą sieć, która powoli zaczyna oplatać wszystko i wszystkich.

W ogóle serial wypada bardzo prawdopodobnie, mimo że jest ekranizacją marvelowskiego komiksu. Łatwiej nam uwierzyć w niewidomego, który ma bardzo wrażliwe inne zmysły niż choćby w zmutowanego Kapitana Amerykę. Przy tym nasz bohater ma całkiem zwykłe problemy jak normalny człowiek, nie superbohater i sam też jest połączeniem zwyczajności , siły i uroku osobistego. Jest bardzo prawdziwy, jego przeszłość łączy się z teraźniejszością i z łatwością jesteśmy zdolni uwierzyć, że taki mężczyzna może spokojnie żyć obok nas. Serial nie może się też obejść bez walk. Te są bardzo częste i czasami okropnie brutalne, a patrzy się na nie ze sprzecznymi uczuciami. Lubię wszelkie bijatyki na ekranie, a dobre sceny batalistyczne w filmach zazwyczaj są moimi ulubionymi, więc cudownie oglądało mi się te wszystkie skoki, uderzenia i uniki, bo choreografia jest naprawdę niesamowita, ale jednocześnie im więc godzin przed serialem spędziłam, tym było gorzej. Walki są nakręcone nie tak, że tu widzimy pięść, tam głowę, tu ktoś uderza, ale nie wiadomo kto,  w Daredevilu wszystko jest bardzo widoczne. Widoczny jest też ból i niesamowite męczące jest oglądanie tego, jak trudno kogoś pokonać gołymi pięściami, jak często się upada, jak bardzo się krwawi i jak ma się już tylko resztki siły, by poruszyć czymkolwiek. Naprawdę, kiedy już jest się przywiązanym do głównego bohatera, co myślę, że jest bardzo łatwe, męką jest patrzenie, jak on obrywa, a obrywa porządnie. Jednocześnie mimo brutalności, Daredevil nie jest serialem bardzo krwawym i choć epatuje przemocą, to robi to w sposób uzasadniony. Nie jest to bezsensowne pokazywanie flaków, po to tylko, by wywołać obrzydzenie. 


Chociaż większość scen jest ciemnych, nie jest też tak, że cały serial opiera się na mścicielu w masce i obijaniu twarzy. Bardzo ładnie wyważono przygnębiające momenty z tymi zabawnymi, jasnymi czy nawet wzruszającymi. I na pewno nie pokochałabym tego serialu tak mocno, gdyby nie to, że ma świetnych bohaterów, do których niezwykle się przywiązałam. Matt to miłość od pierwszego wejrzenia, tym bardziej, że jak niektórzy wolą złoczyńców, tak ja mam słabość do bohaterów, którzy nie tyle są dobrzy, ale chcą być dobrzy. Poza tym może rację miał Foggy, mówiąc, że to niesprawiedliwe, bo Matt podrywa na ślepotę. Może. Nie sposób jednak nie wspomnieć, jak ważny był tutaj dobór aktora, bo Charlie Cox, którego ja lubię od czasów, kiedy obejrzałam po raz pierwszy Gwiezdny pył (swoją drogą cudowny film, jeśli jeszcze ktoś nie widział, niech idzie oglądać), okazał się Murdockiem idealnym. Sprawdza się zarówno w scenach, kiedy gra prawnika, dając swojej postaci mnóstwo gestów charakterystycznych dla osób niewidomych i obdarzając swoją postać takim dziwnym i jednocześnie miłym spokojem, ale także w tych, kiedy musi wykonywać  akrobatyczne wygibasy i siać postrach w Hell’s Kitchen. Nie tylko jednak na głównym bohaterze opiera się cały serial, bo jego przyjaciele również są niezwykle ważni nawet dla rozwiązania całej sprawy, nad którą nasi bohaterowie pracują. Foggy grany przez Eldena Hensona stanowi cudowne dopełnienie swojego przyjaciela i jest tak wspaniale bezpośredni i szczery, że kupuje mnie całkowicie. Jednak nie jest tylko humorystycznym elementem, ale pełnoprawną i istotną postacią w serialu. Również sekretarka Karen, odważny reporter Ben czy pielęgniarka, która stanowi silne wsparcie dla protagonisty, to nie byle jak napisani bohaterowie upchnięci po to, żeby tylko byli. Każdy jest pełnowymiarowy i ważny, podoba mi się to ogromnie. O całym szeregu przeciwników można powiedzieć to samo, a ten główny zły jest doskonałym głównym złym. Serio, chcę więcej takich złoczyńców na ekranie. 


Daredevil ma w sobie to wszystko, co najbardziej lubię w serialach albo nawet w filmach. Nawet historia jest tu opowiadana stopniowo, powoli dostajemy kolejne elementy układanki, a jednocześnie fabuła cały czas trzyma nas w napięciu. Są bohaterowie, którzy wzbudzają emocje, momenty, gdy oglądamy z otwartymi ustami i te, w których się uśmiechamy. A przede wszystkim jest rozlewające się zło i garstka ludzi, która ma odwagę powiedzieć mu stanowcze nie i stanąć w opozycji. Może to nieeleganckie, ale cały czas przychodzi mi na myśl „Dżuma” i myśl z niej, że wobec zła jesteśmy bezradni, ale to nie znaczy, że mamy przestać z nim walczyć. Trzeba walczyć nieustannie, mimo że często nie widać ani końca, ani sensu.

Oczywiście trzeba pamiętać, że mimo swojej realności Daredevil to nadal serial superbohaterski. Nadal się zastanawiam, czemu nikt nie zapytał faceta z czarną maską na oczach, jakim cudem on przez to widzi albo po prostu w czasie walki czy czegoś mu tej maski nie ściągnął, nie odkrył jego prawdziwej tożsamości i nie zniszczył jako niewidomego prawnika Matta Murdocka. Jestem przekonana, że jakbym ja nałożyła czarną maskę na pół głowy, to i tak moi bliscy poznaliby mnie po tej pozostałej połowie twarzy lub po głosie. Ale czy to ważne? Dla mnie Daredevil to serial doskonały, porywający i angażujący totalnie. 

Mówiąc najkrócej jak się da: kocham bardzo.

Foggy twierdzi, że to przez współczucie, ja uważam, że wszystkiemu winny jest ten uśmiech.

4 komentarze:

  1. Daredevil to jest taki kochany serial <3. *Fangirling właczony na poziom.... bardzo wysoki* Czekam na sezon drugi z niecierpliwością!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 'Kochany' to bardzo odpowiednie określenie <3
      Ja mam wielką nadzieję, że drugiego sezonu nie spaprzą, bo jednak ustawili poprzeczkę bardzo wysoko i mam duże oczekiwania.

      Usuń
  2. Zniszczyłaś mi życie tym opisem, jego uśmiechem, teraz muszę się z tym zapoznać bo stracę sens swojej egzystencji

    OdpowiedzUsuń