Cóż, nie znam się na ambitnym kinie i tylko czasami
rozkładam filmy na czynniki pierwsze, doszukując się wad, zalet, smaczków i
błędów. Nie jestem osobą wykształconą, tym bardziej w dziedzinie kultury, a
oglądam, czytam i słucham tylko dlatego, że sprawia mi to przyjemność i myślę,
że w pewien sposób ubogaca. Teraz więc nie obchodzi mnie, że na ostatnio
obejrzany przeze mnie dość spontanicznie film w kinie, czyli „Magię w blasku
księżyca” Allena, narzekają, sarkają i wykrzykują, że starszy Allen był lepszy,
a teraz się popsuł, skończył, koniec. Tak samo jak nie obchodziło mnie, gdy
trzy osoby siedzące przede mną w Sali najpierw hałasowały i przekomarzały się,
kompletnie nie wykazując zainteresowania tym, co dzieje się na ekranie, a w
połowie filmu wyszły. Bo się po prostu świetnie bawiłam.
I tak, podejrzewam, że nowy film Woody’ego Allena nie jest
filmem drobiazgowo doskonałym, może nie tak dobrym jak wcześniejsze filmy tego
reżysera, jednak był moim doskonałym wyborem na spędzenie wieczoru. To w gruncie rzeczy komedia
romantyczna i tak jak przy tym gatunku się powinno robić, śmiałam się,
uśmiechałam i kibicowałam bohaterom. Bo w ogóle strasznie sympatyczni ci
bohaterowie, szczególnie Stanley, który z zawodu jest iluzjonistą, a przy tym
jest racjonalny do bólu, nie wierzy w nic, czego nie może zobaczyć, uważa, że
życie to pasmo udręk i cierpień, przy najbliższych okazjach cytuje Nietzschego,
a hobbystycznie zajmuje się demaskowaniem przeróżnych mediów, czarodziejek i
spirytualistek. On jest tak pesymistyczny, uszczypliwy i sarkastyczny, że nie
sposób go pokochać, nawet jeśli przeczy wszystkiemu, co jest dla mnie ważne i
podejrzewam, że w obecności takich ludzi zwrot relacje międzyludzkie nabiera zupełnie innego znaczenia. Sophie,
czyli medium, które tym razem ma zostać zdemaskowane, jest zupełnie inna, ale
równie sympatyczna. Okrzyknięta cudem, uwielbiana za swoje nadprzyrodzone
zdolności, jest świadoma swoich zalet i uroku, jaki roztacza. Jest śliczna,
miła i raczej inteligentna, a przy tym
spełnia ludzkie marzenia, przepowiadając znajomym świetlaną przyszłość i
kontaktując ich ze zmarłymi bliskimi. Nie dziwne więc, że Sophie ma bogatego
adoratora, który śpiewa jej serenady, przygrywając sobie na ukulele. Urocze. A
Stanley w tym czasie próbuję udowodnić, że Sophie jest perfidną oszustką i
świat duchów nie istnieje. Też urocze.
Nam pozostaje zaangażować się w potyczkę jednego świata z drugim, a przy tym zastanowić się: wierzyć, czy nie wierzyć? I jaki jest, do cholery, sens?
Całość rozgrywa się na południu Francji, pod koniec lat 20.
Jest luksusowo, modnie i bardzo klimatycznie, na pewno przyjemnie dla oka widza
i to bez wątpienia duży plus filmu. Jednak w zasadzie to film bez większej
fabuły i nie jestem specjalnie zdziwiona głosami, że nudne to i ciągnące się jak
spaghetti. ”Magia w blasku księżyca” opiera się przede wszystkim na dialogach,
a tym nie można nic zarzucić. Są błyskotliwe, inteligentne, często okraszone
szczyptą ironii i sarkazmu i mimo tego braku akcji, nie mogłam oderwać oczu od
ekranu. Na pewno duża w tym zasługa aktorów. Colin Firth, czyli dla mnie już do
końca życia idealny pan Darcy, jest doskonały w roli sceptycznego Stanleya i
wiarygodnie odgrywa wszystkie wybuchy wściekłości. Także Emma Stone jest
odpowiednio urocza, tak jak urocza ma być jej bohaterka, szczególnie wtedy, gdy
przekonuje, jak bardzo kocha jedzenie, ale na uwagę zasługuje także drugi plan, czyli
fantastyczna Jacki Weaver, Eileen Atkins, czy Simon McBurney.
![]() |
Zły Colin to cudowny Colin. Rzekłam. |
To nie jest stary Allen, Allen depresyjny i neurotyczny, to
nawet nie jest Allen ze smutnej i według mnie bardzo dobrej „Blue Jasmine”,
więc „Magia w blasku księżyca” może zawieść i jak przekonuje Internet –
zawodzi. Ale to jest tak fantastycznie przyjemny i zabawny film, że z chęcią
obejrzałabym go drugi raz. Nawet jeśli wlicza się do komedii romantycznych, za
którymi przecież nie przepadam.
"Magia w blasku księżyca", reż. Woody Allen, 2014, USA