River już dawno miała coś napisać, ale River nie mogła, bo
miała tak dużo do powiedzenia, że w sumie wszystko jej się pomieszało i nie
potrafiła konstruktywnie wyrazić swoich opinii. Ale teraz będzie próbować.
River zacznie więc od książki, którą czytała na plaży i przez którą nie potrafi
teraz normalnie funkcjonować, bo cokolwiek czyta, okazuje się niewystarczająco
dobre i River kręci nosem.
A chodzi o „Żony i córki”, które są ostatnią książką
Elizabeth Gaskell i książką niedokończoną. Nie powoduje to jednak poczucia
niepełności, tak naprawdę brakuje tylko jednego rozdziału, który ładnie
zamykałby całą powieść i potwierdzał przypuszczenia. Nietrudno domyślić się
tego, jak potoczyły się losy głównej bohaterki, pisze też o tym Frederick
Greenwood w Podsumowaniu. Brak klamry spinającej całą historię nie jest tak
mocno odczuwalny, bo przede wszystkim to nie jest książka, którą czyta się dla
fabuły. Nie zrozumcie mnie źle – to nie jest książka, w której w ogóle nie ma
fabuły, ale powieść, która jest najzwyczajniejszym w świecie opisem tamtejszego
życia. Tak jakby wycięło się pewien fragment istnienia dziewiętnastowiecznej
panny i opakowano w struktury powieści. Tam po prostu nie ma niczego
spektakularnego, nie ma też tego, co występuje w dziełach przyjaciółki pani
Gaskell – Charlotte Bronte, żadnych mrocznych, nadnaturalnych elementów,
strychów i drżenia o to, czy spotkają się, czy nie. Proza Elizabeth Gaskell to
coś absolutnie spokojnego, a zarazem wspaniałego. Gdybym ja opisała życie poszczególnych
osób z mojego miasteczka, powstawiała ploteczki i małe skandale, a wszystko to
okrasiła opowieścią o zwykłej, niczym niewyróżniającej się dziewczynie, nie
dałoby się tego czytać. A Gaskell opisała codzienną zwykłość i nie dość, że
czyta się to znakomicie, to jest jeszcze niewyobrażalnie wciągające i
angażujące.
„Żony i córki” to przede wszystkim historia młodziutkiej
Molly Gibson, która musi zmierzyć się z decyzją swojego ojca o powtórnym ożenku
z pozornie uroczą i ładną, ale w rzeczywistości mającą całą plejadę wad
Hiacyntą Kirkpatrick. W dotychczas uporządkowanym i naprawdę szczęśliwym życiu
Molly pojawiają się nowe postaci, charaktery, przyjaźnie i wraz z nimi także
problemy. Sama bohaterka jest w wieku szukania siebie, pierwszych miłości i
rozterek, które, jak się okazuje, nie różnią się szczególnie od tych
współczesnych. Sympatyczna jest ta Molly, bez problemu można ją polubić i jej
kibicować, poza tym dostajemy całkiem ładny character
development. Molly dorasta, zmienia się, robi się rozsądniejsza, trochę mniej
dziecinna.
W ogóle bohaterowie „Żon i córek” są niezwykle mocną stroną
tej powieści. Elizabeth Gaskell widziała dużo, dostrzegała dużo i opisywała
ludzkie zachowania z niesamowitą precyzją i smakiem. Wiele jest szarości w tych
postaciach, Gaskell pozwoliła im na popełnianie błędów, dzikie wędrówki,
złośliwości, ale jednocześnie brak jest jednoznacznej oceny. Lubię takie
książki i lubię takie filmy, gdzie bohaterowie błądzą, jak się tylko da, ale
jednocześnie są traktowani z łagodnością i sympatią. Nie ma kary za grzechy,
jest życie. Mamy więc Osbourna Hamleya, który miał być synem idealnym, całą
resztę przesympatycznych Hamleyów, doktora Gibsona i panią Kirkpatrick,
wyniosłą Harriet ze swoją arystokratyczną rodziną, w końcu córkę późniejszej
pani Gibson Cynthię, która jest cudownie pogubioną i złożoną postacią, a do
tego postacią zupełnie inną niż poukładane i silne bohaterki wiktoriańskich
powieści.
Wspaniała to książka. Jest tak obszerna, że jej przeczytanie
może stanowić wyzwanie, ale w pewnym momencie nie chce jej się kończyć i
chciałoby się, by była niekończącą się historią. Barwna opowieść o angielskiej
prowincji porywa. Brak tu zwrotów akcji i tych typowych zagrań autorów, którzy
za wszelką cenę chcą zwrócić uwagę czytelnika, bo one są kompletnie
niepotrzebne. Tu opowieść rozwija się powoli, płynnie, trochę sennie i sprawia
tyle radości, ile może dać doskonała książka.
Tylko jedną wadę mają „Żony i córki”, choć nie jest to wina autorki, a polskiego wydawnictwa. Błagam, to powinno być narzucone przez prawo, by książki z ilością stron przekraczającą 500 miały twarde okładki. Dbam o książki, ale mój egzemplarz miał obdarty grzbiet już w sklepie, a teraz doszły okropnie pozaginane rogi i „zmarszczki” na całej okładce. Cóż, przynajmniej widać, że ktoś ją czytał.
"Żony i córki", Elizabeth Gaskell, wyd. Świat Książki, 2012, tłum. Katarzyna Kwiatkowska