Tak naprawdę planowałam dzisiaj pisać o zupełnie innej
książce (o której jeszcze będzie, bo zdecydowanie jest tego warta), ale wczoraj
w ferworze zakupów zgarnęłam „Szukając Alaski” z półki, a następnie
przeczytałam, nie przejmując się tym, że mam jednak jakieś obowiązki.
Dzisiejszym bohaterem będzie więc John Green i jego debiut, który wyszedł już
dość dawno, a potem został wznowiony wskutek poruszenia wywołanego powieścią
„Gwiazd naszych wina”. Teraz to poruszenie znowu jakby przybrało na sile dzięki
ekranizacji, która na początku miesiąca weszła do kin oraz polskiej premierze
kolejnej książki pisarza, ale i tak mam wrażenie, że „Szukając Alaski” w całym
tym szale na prozę Greena nie odgrywa bardzo znaczącej roli (choć może to tylko
wrażenie, bo nie mam zbyt wielkiej styczności z literaturą młodzieżową i jej
czytelnikami). „Gwiazd naszych wina” to książka, przy której się płacze (ja
płakałam, przyznaję się, ale dopiero od pewnego, końcowego momentu i było to
wywołane nie bezpośrednio wydarzeniami dziejącymi się w powieści, ale moimi
własnymi przemyśleniami), która niesie ze sobą duży ładunek emocjonalny,
zawiera kilka niezłych cytatów, które święcą triumfy na tumblrze oraz szereg
interesujących metafor. Jednocześnie to książka dopracowana i naprawdę dobrze
napisana – z dużym wyczuciem, stylem niedenerwującym, a raczej interesującym.
„Szukając Alaski” zostało więc trochę przyćmione, bo jak ten debiut, jeszcze nie do końca idealny, z drażniącymi
elementami, amerykańską szkołą i tymże realiami ma równać się z książką
późniejszą, bardziej głośną i jednak lepiej napisaną?
Otóż moim zdaniem może się równać, a nawet jestem skłonna
zaryzykować stwierdzeniem, że to właśnie debiut jest książką lepszą. To
powieść, która nie ma specjalnie wyszukanej i wyjątkowej fabuły (jest pozornie
nudny chłopak o imieniu Miles, wyjeżdża on do nudnej szkoły z internatem,
poznaje tam już nie takich nudnych przyjaciół i tak sobie żyją w tej szkole,
ucząc się, rozrabiając, bawiąc i wpadając na głupie pomysły), bohaterowie są
tam sympatyczni, ale nie wyróżniają się szczególnie (może jest też tak, że
najbardziej lubimy bohaterów, którzy są w pewnym sensie do nas podobni, z
którymi możemy się utożsamiać? Z Alaską, Milesem i Pułkownikiem - ok, Pułkownik
jest super - łączą mnie tylko cienkie sznureczki, nic specjalnego), a sama
książka jest napisana w sposób momentami okropnie irytujący (nie wiem, czy to
wina samego autora, czy tłumaczenia, choć to drugie jest jednak w większości w
porządku). Już trochę wyrosłam z tego typu książek, najtrudniejszy i najgłupszy
czas wieku nastoletniego mam już za sobą, a przynajmniej mam taką nadzieję,
denerwuje mnie niezmiernie coś na kształt „młodzieżowego slangu”, bo
najczęściej mam wrażenie, że młodzież w rzeczywistości tak nie mówi, tylko
wszyscy inni wpierają nam, że jest wręcz przeciwnie. Co nie zmienia faktu, że „Szukając
Alaski” to książka, którą przeczytałam szybko i z przyjemnością, czując
delikatny dreszczyk emocji. Czasami naprawdę dobrze jest porzucić klasykę oraz książki
bardziej poważne i wciągnąć się bez reszty w coś lekkiego i całkiem
nastolatkowego.
Jednym słowem mogłabym określić tę powieść jako „fajna”. Bo
ona wcale nie jest bezbłędna i bez reszty zachwycająca, ale właśnie taka w
porządku, z fragmentami, które kocham całym sercem i które najchętniej bym
pominęła. Ale najbardziej lubię w tej książce to, że nie jest taką zwykłą,
jedynie dobrze czytającą się młodzieżówką, ale ona prosto mówi o sprawach
trudnych. „Szukając Alaski” to proza inteligentna, skierowana do młodzieży
myślącej (czyli do całej młodzieży), poruszająca dość ciężką tematykę, a
równocześnie bardzo bliską chyba wszystkim młodym ludziom. Przemyślenia i
rozterki bohaterów, które przebijają się przez pierwszą część książki, ale
zagarniają sobie dopiero część drugą, trafiły do mnie totalnie. I ogromnie
cieszy mnie to, że Green ukazał w swojej książce to, iż nieszczęśliwym można
być z najróżniejszych powodów, nawet tych, które pozornie wyglądają na takie, z
którymi można sobie poradzić. Jest u niego też to tytułowe szukanie, a
jednocześnie gubienie się, zamykanie się i autodestrukcja, która jest efektem
pewnych wcześniejszych wydarzeń. Bohaterowie u Greena są wrażliwi i zmagający
się z problemami oraz własnymi osobowościami, a równocześnie są na tym okropnym
etapie dorastania, gdzie wszystko odczuwa się kilka razy silniej, a do głowy
przychodzą wariackie pomysły.
Jest jeszcze więcej elementów składających się na tę
książkę, które mnie kompletnie kupiły. Cudowna Biblioteka Życia i tytuły
przewijające się przez powieść, ostatnie słowa ludzi (cóż za interesujące
hobby!), Wielkie Być Może, Stary i zajęcia z religii. I bardzo lubię to, że
historia została jakby zamknięta, ale jednak można dalej szukać, dopowiadać i
zastanawiać się. Well done, Mr. Green.
John Green, "Szukając Alaski", wyd. Bukowy Las, 2013, tłum. Anna Sak
PS Niedawno wróciłam z seansu Maleficent i nawet myślałam,
by coś na temat tego filmu napisać. Filmu wyczekiwanego przeze mnie, bo
absolutnie uwielbiam Śpiącą Królewnę (jako dziecko miałam na kasecie i oglądałam
miliony razy), a Diabolinę uważam za jeden z najbardziej interesujących i
najlepszych czarnych charakterów u Disneya. Jednak tak naprawdę moje pisanie o
Maleficent nie ma sensu, bo napisał już o niej Zwierz Popkulturalny i zrobił to
tak, że zgadzam się z każdym słowem (aż sama byłam zdziwiona, jak bardzo
podobne mogą być opinie dwojga ludzi, którzy kompletnie się nie znają).
Musiałabym napisać więc prawie to samo, a jestem pewna, że zrobiłabym to o
wiele gorzej – czytajcie więc recenzję Zwierza i pomnóżcie ją przez dwa.
Ogólnie, trochę mi przykro, że tak to wyszło, choć Angelina rzeczywiście jest w
roli Diaboliny doskonała.