poniedziałek, 9 czerwca 2014

Filth, czyli rozjechane granice, degenerat i smutek ukryty za śmiechem.

Podejrzewam, że gdyby nie nazwisko Jamesa McAvoya na samym szczycie obsady, nie zwróciłabym uwagi na „Filth”. A już na pewno nie obejrzałabym tego filmu teraz, bo owszem, opis może ciekawy, policjant – degenerat i manipulator może też, ale w sumie niewiele mnie to obchodzi. Poza tym z reguły nie oglądam takich filmów, bo choć ciężkie tematy są okay, to przemoc (dużo przemocy) i wulgarność (jeszcze więcej wulgarności) już nie do końca. Ale stało się, zakochałam się kompletnie, wpadłam po uszy, ostatni X-Meni jeszcze bardziej pogłębili obsesję, jakaś setka obejrzanych wywiadów tym bardziej – dla Jamesa obejrzę wszystko (z tymi wywiadami to w ogóle jakaś śmieszna sprawa, bo mój angielski jest na w miarę komunikatywnym poziomie, ale czasami zastanawiam się, czy McAvoy naprawdę nie mówi językiem ufo. Szkocki akcent robi swoje – dla mnie to zdecydowanie nie brzmi jak angielski).

James McAvoy to taki aktor, dla którego można (a nawet trzeba) obejrzeć wszystko. Nawet, gdy zachowuje się nieprzyzwoicie.

Obejrzałam więc „Filth”. Wiecie, z kinem niezależnym jest trochę tak, że ono ma wszystkich gdzieś. Istnieje sobie takie całkiem odrębne, pozwala sobie na więcej, nie zważa na poprawność polityczną i na to, czy widz po drugiej stronie będzie czuł się zniesmaczony czy nie. W przypadku tego filmu niezależność daje o sobie mocno znać, czasami nawet aż za mocno, choć w ostatecznym rozrachunku okazuje się, że to „za mocno” było całkiem potrzebne. To film odrażający tak, jak jego główny bohater, ohydny tak, jak wskazuje na to tytuł, obrazoburczy do granic, których tak naprawdę nie ma, perwersyjny i wulgarny. Film, którego nie da się wpisać w jedną kategorię i zaszufladkować, który nie wiem, czy czegoś uczy, ale na pewno daje do myślenia i uświadamia, że istnieje więcej przekleństw, niż wcześniej byliśmy tego świadomi. Okazuje się jednak, że cała ta otoczka ma jakiś cel, a ten, kto tego nie kupuje, nie powinien w ogóle za film się zabierać. Bo „Filth” to nie jest, ot, taki sobie przyjemny filmik, który można obejrzeć wieczorem z całą rodziną lub który skrywa trudne kwestie za ładnymi obrazkami. To film, który jest ohydny, bo ohydę miał ukazywać, obraz, który jest jednym wielkim rozkładem jednego, konkretnego człowieka. Teraz możemy tylko pomyśleć, że tych konkretnych ludzi jest jednak więcej i za każdym stoi tragedia, bądź cały splot doświadczeń, o których nigdy do końca się nie dowiemy. Zawsze pozostaną niedopowiedzenia, zawsze będzie tylko to, co zewnętrzne.

Za tą postawą kryje się zepsucie i tragedia. Nic nie jest takie, jakie się wydaje.

„Filth” to opowieść o człowieku zdegenerowanym do cna, zepsutym od środka, o tasiemcu, który pożera sam siebie, ale jest silny, włada, rządzi i manipuluje. Historia policjanta, który dąży do awansu po to, by odzyskać żonę i córkę na pierwszy rzut oka wydaje się zwyczajna, ale w tej zwyczajności przekombinowana, jednak w miarę upływu minut odkrywamy więcej. Bo to jest dziwny film, taki bardzo specyficzny, który na pewno nie do każdego trafi. Zaczyna się jak czarna komedia, by powoli przeradzać się w rasowy dramat, przeplatany dziwacznymi wstawkami. I kończymy oglądać z oczami jak spodki oraz jednym wielkim „CO?”. Ja po skończeniu włączyłam od początku, nie wiedząc, czy powinnam płakać, czy podśmiewywać się pod nosem.

Tak, chyba właśnie to powolne odkrywanie mi się najbardziej w „Filth” podobało oraz dwa uczucia, które towarzyszyły mi przez większość filmu. Pierwsze to przeczucie, że coś się zaraz zdarzy, coś gorszego niż widzieliśmy dotychczas. Od początku wiemy, jakim typem jest Bruce, wiemy też, że jest on zdolny do absolutnie wszystkiego, ale czasami pojawia się myśl „Nie, tu już powinna być granica, on nie może taki być”. Tyle że tej granicy w rzeczywistości nie ma.
Jednocześnie przy całej tej pozornej miałkości oraz wulgarności dialogów, ma się wrażenie, że to, co mówią bohaterowie jest ważne. Pojawiają się zdania, które odkrywają karty, obnażają Bruce’a i wbrew pozorom zapadają w pamięć. I tak, dialogi, w których liczba przekleństw zdecydowanie przeważa normę, naprawdę mogą być błyskotliwe i inteligentne.

Ten film nie byłby jednak taki sam, gdyby nie właściwy przyczynek mojego seansu – James McAvoy. Gdy myślałam o „Filth”, zastanawiałam się, co napiszę, w jaki sposób opowiem o nim M., strofowałam sama siebie i oskarżałam o brak obiektywizmu. Ale uwierzcie, nie mogę powiedzieć, że McAvoy był w roli Bruce’a przeciętny, nie mogę nawet powiedzieć, że jego kreacja podobała mi się z sympatii do samej jego osoby, nie mogę powiedzieć, że nie był genialny, skoro był. Dobrze grał w Narnii, dobrze w Zakochanej Jane, dobrze w Pokucie (choć nawet on nie zdołał uratować tego filmu), absolutnie go kocham za X-Menów, ale to, co pokazał w „Filth”, było naprawdę mistrzowskie. W jego bohaterze była frustracja, ogrom bólu, okrucieństwo, przeszywający sarkazm i rozpacz, a równocześnie drwina. I nawet sympatia, taka całkiem przewrotna, bo sympatia widza dla bohatera.
Słowem, zachwycam się niewyobrażalnie, ostatnimi czasy tak mocno oczarował mnie chyba tylko doskonały Ben Whishaw w roli Ryszarda II (swoją drogą, polecam bardzo).

Bruce'a Robertsona nie da się lubić, ale jednocześnie nie można nie mieć dla niego odrobiny współczucia i sympatii.

Tak sobie myślę, że „Filth” jest w pewien sposób irytujący, bo to jeden z tych naprawdę mocnych obrazów (albo może ja po prostu niewiele oglądam takich filmów i mi się wszystko wydaje mocne?), które chce się jak najszybciej wyprzeć z głowy, ale których wyprzeć się nie da. Co więcej to taki film, który mimo wszystko, można oglądać kilka razy i który po tych kilku razach jest jeszcze lepszy. Warto, choćby dla samego aktorskiego popisu McAvoya.

"Filth", reż. Jon S. Baird, na podstawie powieści Irvine'a Welsha, 2013, Wielka Brytania