W zamierzchłych czasach żyłam w idiotycznym przekonaniu, że
bieganie jest czynnością bezsensowną (okay, dla wiecznie spóźnionych może
jednak dość przydatną), na pewno męczącą, złą i nieprzyjemną. Już teraz
powinniście czuć się zdegustowani. Jednakże na każdego przyjdzie czas, jak
widać, kiedyś musiałam zmądrzeć, kiedyś musiało dać znać moje lenistwo połączone
z chęcią opuszczenia miłego fotela na wprost komputera, więc aktualnie moje
poglądy zmieniły się diametralnie. Pewnie dlatego, że codzienne przebieżki to
bez wątpienia najprostszy sport, wymagający najmniej przygotowań i kosztów
(choć z tymi kosztami różnie bywa), a jednorożce i irracjonalna miłość do
całego świata, które pojawiają się gdzieś po trzecim kilometrze, zdecydowanie
są warte zmęczenia, jęków i bólu mięśni. Jednak nie o dobrodziejstwach i
cudownościach związanych z używaniem swoich kończyn dolnych dzisiaj chciałam
pisać, ale o tym, kto biegał, jak biegał i dlaczego biegał w popkulturowym
półświatku. Patronem dzisiejszego wpisu jest Bilbo, z zaskakującym na hobbita entuzjazmem,
wybiegający ku przygodzie. Bo zawsze biegnie się tylko ku niej, nawet gdy robi
się regularne kółka wokół osiedla.
To oczywiste, że biegał Forrest Gump, z całkiem konkretnych
powodów biegał Lester z „American Beauty”, Murakami napisał nawet książkę o
bieganiu (inni też napisali książki o bieganiu, ale to Murakami co roku ma
zamiar dostać Nobla i co roku mu się nie udaje).
Biegał też Rudy Steiner. Sympatyczny niemiecki chłopak ze
„Złodziejki książek” był nawet z tego znany, a wszystko przez swoją chęć bycia
jak Jesse Owens. Cóż, w hitlerowskich Niemczech nie wolno było mieć za idola
Jessego Owensa, bo niedopuszczalne było, by niebieskooki blondyn chciał być
ciemnoskórym mistrzem. Nieważne, że mistrzem, ważne, że ciemnoskórym.
A sama „Złodziejka książek” jest świetną, poruszającą powieścią, którą poleca się czytać w ramach odpoczynku (ekhm) między wyczerpującymi przebieżkami.
A sama „Złodziejka książek” jest świetną, poruszającą powieścią, którą poleca się czytać w ramach odpoczynku (ekhm) między wyczerpującymi przebieżkami.
Pamiętacie Jessiego Aarona (czyli młodego Peetę – ostatnio to
odkryłam!) i Leslie Burke, którzy mieli swoją Terabithię? U nich wszystko od
biegania właśnie się zaczęło, Jesse chciał być najszybszy i nawet był jakiś
czas, trochę mu nie wyszło, ale całkiem ładne rzeczy to zapoczątkowało ( z
naciskiem na „całkiem” o znaczeniu „tak, ale nie do końca” – to „nie do końca”
pominiemy). Takie dobre to bieganie. Morał z tego taki, że przyjaciół najlepiej
zdobywa się, biegnąc. Nieważne, czy do mety, czy do sklepu po coś w stylu fajki
pokoju.
![]() |
Niektóre biegi okazują się początkiem przyjaźni. |
Zadyszka? No cóż, to prawdopodobnie znak, że ani nie jesteście długowiecznymi potomkami Númenorejczyków, ani smukłymi i niemęczącymi
się elfami. Możecie być jednak krasnoludami (przyznać się!), bo jak wiadomo,
krasnolud elfowi w kilkudniowym biegu nie dorówna, ale to „urodzony sprinter,
zabójczy na krótkich dystansach”. Czujecie się zabójczo, gdy biegniecie na 100
metrów?
![]() |
Tak naprawdę większość z nas jest Gimlim. |
Dla wszystkich zastanawiających się, jaki jest sekret wiecznego
idealnie perfekcyjnego wyglądu Michaela Fassbendera – oto odpowiedź:
A tak całkiem poważnie: to jedna z tych długich, najbardziej
poruszających i wymownych scen we „Wstydzie”. Dopiero ta scena uświadomiła mi,
że oglądam film, który jest w pewnym sensie ważny, oglądam studium tragedii
człowieka uzależnionego, a przede wszystkim człowieka, który jest sam, mimo
dobrej pracy, dóbr materialnych i mimo tego miasta, które podobno nigdy nie
śpi. W czasie biegu Brandona, biegu już nie w jakimś celu, nie dla przyjaciół,
nie ku przygodzie, ale biegu pełnego bólu i gniewu, Nowy York jest pusty i
głuchy. Nikt nie jest w stanie dostrzec przerażającego położenia bohatera i w
tym momencie uświadamiamy sobie, że Brandonowi nie pomoże absolutnie nikt. Jest
całkiem sam w mieście pełnym świateł.
Wiecie, że bieganie stymuluje mózg? Dlatego Charles Xavier
nie tylko sam pomykał w szarym dresiku, ale jeszcze innych mobilizował.
Oczywiście do czasu, później miał już mózg tak dobrze pracujący, że nawet
palcami nie musiał sobie pomagać. Co więcej, sami widzicie, Charles nie był
najlepszy w biegach, ale nie przeszkadzało mu to w niczym. Wcale nie trzeba być
najlepszym, by nie mieć kompleksów i uprzedzeń związanych z wysiłkiem
fizycznym. No, chyba, że wszystko jest prostsze, gdy wygląda się jak James
McAvoy…
![]() |
W tym przypadku jedynym odpowiednim wyborem obrazka było wstawienie całej serii gifów. Biegających X-Menów nigdy dość. |
Mistrz dedukcji rzadko zniża się do tak prozaicznej
czynności (bieganie? nuuuda!), ale czasami nie ma wyjścia i musi pokazać
powiewający płaszcz. W standardowych sytuacjach wydaje krocie na taksówki, dla
dobra sprawy zdarza mu się zrobić rundkę po Londynie, w sytuacjach specjalnych
jeździ samochodem (lub lata obiektami do tego przeznaczonymi), w ekstremalnych
porywa skuter, natomiast w tych najgorszych z najgorszych biegnie, trzymając swojego
przyjaciela za rękę (to może wcale nie w najgorszych?). Nasz kochany Doktor
Watson – Samo – Dobro oczywiście dzielnie dotrzymuje kroku Sherlockowi, choć
podobno na dwa lata przerzucił się na rower. Też zdrowo.
Na koniec ten, o którym trzeba pamiętać zawsze (szczególnie,
gdy zaczyna nas coś atakować lub dzieją się dziwne rzeczy) i który przebieżki
ma opanowane do perfekcji. Prawie tysiąc lat podróży przez Wszechświat,
gonienia i uciekania, krzyczenia „basically, run!”, biegów wariackich i
śmiertelnie niebezpiecznych nie poszło na marne, Doctor jest mistrzem w biegach
wszelkiego rodzaju. Więc może, zamiast szukać motywacji, najprościej zostać
towarzyszem Doctora?
![]() |
Doctor ma dla nas wszystkich najprostszą, a zarazem najgenialniejszą radę. |
Gdyby wyliczyć wszystkich biegających bohaterów, uzbierałby
nam się niezły tłum uczestników na maraton. Bieganie jest proste, przyjemne i
odciążające mózg, a bohaterowie książek czy filmów, jako osoby zazwyczaj
inteligentne, dobrze to wiedzą. Tanie to, pożyteczne i naprawdę można się poczuć jak towarzysz Doctora. Samo dobro.