środa, 25 czerwca 2014

Każdy chciałby mieć Szczerbatka, czyli "Jak wytresować smoka 2".



Czasami naprawdę nie wiem, od czego zacząć, bo najchętniej i najłatwiej wyrzuciłabym z siebie wszystko naraz, okraszając wszystko krzykami, piskami, zachwytami i – w tym przypadku – niekontrolowanymi wybuchami w stylu „kuuupcie mi smoka, chcę smokaa!”. A wszystko to przez jedno wyjście do kina, które opuściłam roześmiana, ze śladami po łzach na policzkach, myślami, że tak bardzo chcę jeszcze raz, energią i takim niesamowitym ciepłem w sercu. A później wróciłam do domu, włączyłam soundtrack do filmu, wyłączyłam, obejrzałam część pierwszą, włączyłam znowu i dopiero teraz czuję się w miarę gotowa, by Wam o filmie napisać, a mowa oczywiście o sequelu niezwykle udanej produkcji Dreamworks sprzed czterech lat „Jak wytresować smoka”, czyli po prostu „Jak wytresować smoka 2”. Zazwyczaj tak jest w przypadku animacji, że kolejne części nie dorównują tej pierwszej, jednak nie tutaj. Część pierwsza miała wszystko, co dobry film animowany mieć powinien, czyli bohaterów, których pokochać bardzo łatwo, trzymającą w napięciu i nienudną fabułę, dobrze napisane dialogi, a co najważniejsze klimat i niekwestionowany urok. Bo główną zaletą obu produkcji jest świat nieokrzesanych, upartych, ale szlachetnych Wikingów, świat, w którym największą rolę odgrywają smoki, a te są absolutnie fantastyczne.

Oczywiście występują spoilery do części pierwszej jak stąd do Berk. Jest w ogóle ktoś, kto jeszcze jej nie oglądał? Jeśli tak, proszę o zaprzestanie czytania i oglądanie.

Z filmu ma się taką frajdę jak Szczerbatek z latania. Serio.

Już w pierwszej części smoki przykuwały uwagę tym, że były bardzo oryginalne i kompletnie nieschematyczne, często po prostu zabawne, tak że trudno było uwierzyć, jak wiele szkód mogą wyrządzić i w gruncie rzeczy prawidłowo, bo okazało się, że smoki sprawdzają się jako najwierniejsze, lojalne i przekochane zwierzątka domowe. Wikingowie z Berk przekonali się do smoków dzięki naszemu głównemu bohaterowi, czyli Czkawce, o czym była mowa w pierwszym filmie, przywiązali się do nich całkowicie i wprowadzili ich do domostw. Cudownie ogląda się te proste sceny z życia codziennego, gdzie smoki są traktowane jak pełnoprawni członkowie rodziny. Są trochę problematyczne, ale są też najlepszymi przyjaciółmi ludzi oraz jednocześnie ich środkiem transportu. Trochę głupio to brzmi, ale wygląda niesamowicie, poza tym, kto by nie chciał latać na smoku. Ale wracając do porównania dwóch części „Jak wytresować smoka”, w dwójce dostajemy jeszcze większą różnorodność gatunków, równocześnie z oczywistym postępem technologicznym, większymi możliwościami, więc i lepszą animacją. Ta jest tutaj naprawdę piękna. Nie tylko smoki są stworzone drobiazgowo, zachwycają także widoki, miejsca, których jest dużo więcej, ponieważ Wikingowie dzięki smokom zyskali dostęp do większej części świata, ale także sami bohaterowie. Postacie poruszają się płynnie, a dbałość o szczegóły naprawdę robi wrażenie. Ujęły mnie małe warkoczyki Czkawki czy jego brudne paznokcie i ogromnie podoba mi się to, że został kontynuowany wątek o konstrukcyjnych i rysunkowych zapędach bohatera. Czkawka razem ze swoim najsłodszym, najcudowniejszym i najbardziej oddanym smokiem we Wszechświecie Szczerbatkiem mają więc cały sprzęt pomagający im w lataniu, z różnymi bajerami i guziczkami. Jednocześnie w filmie ukazano niepełnosprawność w sposób najlepszy z możliwych. Szczerbatek ma doczepione skrzydło, Czkawka sztuczną nogę i to cały czas jest obecne na ekranie, niepełnosprawność bohaterów jest co jakiś czas mocniej akcentowana, ale ona nie przeszkadza im w zupełnie niczym. Tworzą zgrany zespół, są jakby swoimi odbiciami, a to, że brakuje im czegoś, nie stanowi żadnego problemu ani dla nich samych, ani dla otoczenia. Ta niepełnosprawność po prostu sobie jest, wszyscy musza ją zaakceptować, poradzić sobie z nią, ale czy to przeszkadza w byciu bohaterem, kimś, kto chce odkrywać, działać, być po prostu Czkawką i Szczerbatkiem?


„Jak wytresować smoka 2” to film, który ogląda się nie tylko dla ładnych ujęć i obrazków, ale przede wszystkim dla bohaterów. Ci smoczy są super, ale ludzcy również dotrzymują kroku. Najważniejszy jest oczywiście Czkawka, który teraz ma lat dwadzieścia, dorósł, zmężniał, nabrał pewności siebie oraz zdobył zaufanie ludzi wokół siebie, jednak dalej pozostaje tym upartym, czasami trochę zagubionym i niezwykle sympatycznym bohaterem, którego poznaliśmy w części pierwszej. Czkawka się rozwinął, jego charakter wyewoluował, znalazł pośrednio swoje miejsce i zyskał akceptację, ale przebija przez niego jeszcze dziecko, szczególnie w scenach z rodzicami. Jak sam mówi, jeszcze szuka, poszukuje siebie i swojego miejsca w życiu, ale cały czas daje o sobie znać jego charakter, który sprawia, że Czkawki po prostu nie da się nie kochać i mimo swoich wad, mógłby być wzorem do naśladowania. W ogóle mam do niego totalną słabość i to zdecydowanie jeden z moich ulubionych męskich bohaterów animowanych (przystojny Jack Frost niech się schowa ze swoją zimą, o!). Szczególnie, gdy wygłupia się ze Szczerbatkiem i zwraca się do niego per „Mordko”. Najbardziej urocza rzecz ever.



W ogóle interakcje Czkawki ze wszystkimi innymi są bardzo ciekawe i zasługujące na uwagę. Może nie każdy bohater ma wystarczającą ilość miejsca w filmie, ale trzeba pamiętać, że nie można było go rozwlec na kilka godzin i fizycznie niemożliwe jest zmieszczenie wszystkiego. Oczywiście, przoduje tu relacja Czkawki ze swoim smokiem, ważna jest również ta z rodzicami i bardzo korzystnie wypadło poprowadzenie wątku z Astrid. Astrid to w ogóle bardzo fajna postać, ona również wyładniała i zdecydowanie da się lubić. Jest odważna, trochę szalona, ale równocześnie dużo w niej rozsądku i dobroci. Zna swoje obowiązki i wspiera naszego bohatera. Całe szczęście jej rola nie ogranicza się do bycia po prostu dziewczyną bohatera. Ma swój charakter i mimo, że miłość między nią a Czkawką jest dość niewyraźnie zarysowana, bardzo mocno czuć, że między tymi dwoma jest głęboka nić porozumienia i miłości. Dobrze, że twórcy nie zdecydowali się na jakiś ckliwy wątek romansowy, a pokazali relacje bohaterów subtelnie i z wyczuciem.

Dochodzą jeszcze rodzice, a raczej jeden rodzic. Z tym jednym rodzicem niby jest wielka tajemnica, zaskoczenie, twist, niewiadomoco, ale wyraźne wspomnienie o nim jest w zwiastunie, a także na ulotkach (wzięłam ze sobą cały plik, więc sprawdziłam), toteż nie widzę powodu, by o nim nie wspomnieć. Mianowicie pojawia się matka Czkawki uważana wcześniej za zmarłą. I z tą matką jest pewien problem. To całkiem niezła postać, na pewno bardzo ciekawa, dobrze też poradziła sobie Danuta Stenka, podkładając pod nią głos, ale pojawia się praktycznie znikąd i nawet nie robi jakiegoś większego zamieszania w życiu bohatera. Owszem, jakieś jest, ale Czkawka przyjmuje jej obecność raczej spokojnie. Wiadomo, można to tłumaczyć jego charakterem, ale to jednak przykre, gdy matka żyje w ukryciu dwadzieścia lat, kompletnie nie interesując się losem swojego jedynego dziecka. Czkawka najpewniej po prostu zrozumiał jej miłość do smoków i motywy, ale spodziewałam się większego wybuchu, w końcu to poważna sprawa, a bohater cały czas jest jednak młody, taki niby dorosły, ale jednak nie do końca, jak już pisałam: ciągle przebija przez niego dziecko. Może jednak twórcy nie chcieli tego wszystkiego tak rozwlekać w czasie, dostaliśmy w końcu cudną scenę z rodzicami, czyli Valką i Stoikiem w roli głównej. Jednocześnie dzięki obecności obojga rodziców możemy uświadomić sobie, jak bardzo złożonym bohaterem jest Czkawka, czyli jak bardzo złożeni jesteśmy my wszyscy. Pozornie nasz główny protagonista nie jest podobny do ojca, co często było akcentowane w pierwszym filmie, jednak w istocie on jest niepowtarzalnym miksem charakterów swoich rodziców z dużą dozą własnej odrębności. Bardzo mi się to podoba, bo widać nie tylko dbałość o animację, ale także o całą resztę, która jest przecież najbardziej istotna. Stoik i Valka nie mają wiele czasu na ekranie, ale mają odrębne i wyraziste charaktery. Stoik to taki typowy ojciec, który zawsze wszystko wie najlepiej, chce najlepiej i nie potrzebuje słuchać nikogo, nawet jeśli wcześniej udowodniono mu, że słuchać innych przecież warto, a przede wszystkim swojego bystrego syna. Nie jest ojcem idealnym, a przy tym nie ma wątpliwości, że bardzo Czkawkę kocha i byłby w stanie poświęcić dla niego wszystko. Nie dziwi też uczucie między nim a Valką, oni do siebie idealnie pasują, mimo że Valka jest dzika i często zachowuje się dziwnie. W końcu żyła w odosobnieniu dwadzieścia lat, a do tego jest charakternym wikingiem.



Mamy protagonistę, mamy też obowiązkowego antagonistę, którego poznajemy powoli i który jest zły do szpiku kości. Pokazane nam są mniej więcej jego motywy, ale to taki klasyczny „zły”, chcący złego, czyniący zło i robiący dużo zamieszania. Bardzo dużo zamieszania. Co nie zmienia faktu, że to interesująca postać, a jej obecność wynika właśnie z tego, że Wikingowie z Berk nie muszą już żyć na „zamkniętym” i znanym terenie. To głównie ten zły napędza akcję, a tej jest dużo więcej niż w jedynce. Jest to całkiem naturalne, ponieważ pierwsza część była pierwszym wglądem w świat Wikingów wypełnionym smokami, poznawaniem bohaterów i nawiązywaniem przyjaźni między Czkawką a Szczerbatkiem, w dwójce mamy sporo nowych rzeczy, ale jednak wracamy w pewną rzeczywistość. Nie czuje się przy tym żadnego przeładowania, wydarzeń jest dużo, ale one nie ciążą, wręcz przeciwnie angażują totalnie i porywają, a na chwilę przerwy, zatrzymania i spokoju też jest miejsce.


„Jak wytresować smoka 2” to film genialny, może nie w obiektywnym spojrzeniu, ale smok kąsał obiektywność. Wyczekiwałam tego filmu, miałam duże oczekiwania, a on nie tylko je wszystkie zaspokoił, ale dał jeszcze więcej. Drżałam z nerwów, przeżywałam wydarzenia, jakbym sama brała w nich udział, przywiązałam się do bohaterów, jak do mało których i spędziłam czas, najlepiej jak się dało. Chcę więcej, naprawdę chcę więcej, a przede wszystkim chcę własnego smoka (najlepiej Nocną Furię. Szczerbatka. Czkawka też może być do kompletu, ale już bez Astrid). Bo musicie wiedzieć, że „Jak wytresować smoka” to taki film, po którym wszystkie marzenia odchodzą w kąt, znikają, jakby były zupełnie nieważne, a zostaje tylko jedno: mieć własnego smoka i móc na nim latać. 
To naprawdę piękna animacja, pełna wartości i energii, sprawiająca niesamowitą radość, zrealizowana absolutnie fantastycznie. Do tego dochodzi element, o którym nie można nie wspomnieć, czyli muzyka Johna Powella. John Powell zrobił już muzykę do części pierwszej i zrobił to znakomicie, ale soundtrack to sequelu to mistrzostwo. Posłuchajcie koniecznie, ja już przesłuchuję po raz kolejny i jestem coraz bardziej oczarowana. 

I choć uwielbiam księżniczkowe animacje Disneya, a Dreamworks przemawia do mnie znacznie rzadziej, „Jak wytresować smoka 2” stawiam na równi z „Zaplątanymi”. A ja za „Zaplątanymi” szaleję i kocham nad życie.

"Jak wytresować smoka 2", reż. Dean DeBlois, 2014

PS Gratuluję wszystkim, którzy przez ten elaborat przebrnęli. Ale to jest dowód na to, jak bardzo czasami potrzebuję bloga i jak bardzo kocham pisać. I koniecznie muszę wspomnieć jeszcze o samym seansie, bo było nas niewielu: małżeństwo z dwojgiem małych dzieci, które chyba nie do końca orientowały się w tym, co się dzieje, nasza niewielka zgraja w liczbie czterech osób i pani w wieku dość dojrzałym, która była sama i bawiła się doskonale. Miło na własne oczy się przekonać, że są jeszcze dorośli, którzy nie traktują filmów animowanych z lekceważeniem, ale oglądają ją z czystą, dziecięcą radością w oczach.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

w dniu ojca

Przed lustrem w sypialni rodziców leżała
różowa muszla. Zbliżałem się do

niej na palcach i nagłym ruchem
przytykałem do ucha. Chciałem złapać ją

kiedyś na tym, że nie tęskni jednostajnym
szumem. Chociaż byłem mały,

wiedziałem, że nawet jeśli kogoś bardzo się
kocha, czasem zdarza nam

się o tym zapomnieć.

Zbigniew Herbert, "Muszla"

piątek, 20 czerwca 2014

Książki na wakacje. Ale po co?



Zbliżają się wakacje, ważne dla ludzi w wieku szkolnym i nauczycieli, dla reszty trochę mniej, ale i tak prawie każdy w większym lub mniejszym stopniu planuje wyjazdy, wycieczki, atrakcje i czynności obowiązkowe typu będę wstawać o 5, mimo że jestem beznadziejny/a we wstawaniu w ogóle. Planują też książki. Ci bardziej uzależnieni tworzą walące się stosy, ciągnące się w nieskończoność listy i zestawienia. Daję się w to wciągać, owszem, spoglądam, co mają do powiedzenia blogerzy i wydawnictwa, słucham ludzi czytających gdzieś wokoło mnie. Ale wstałam dzisiaj, zrobiłam codzienny, rytualny już przegląd tego, co zmieniło się przez noc w internetach (głupi zwyczaj, nie polecam) i zaczęłam się zastanawiać, czemu, do cholery, wszyscy naokoło wmawiają mi, że latem, na wakacjach czyta się książki lekkie, przystępne, milusie, najlepiej z latem w środku, o lecie, z bohaterką, która lato kocha, bądź lata nienawidzi (okay, chyba trochę przesadzam). Nie denerwuje mnie to tak bardzo, w zasadzie wcale, bo na dobrą sprawę nie ma czym się denerwować. Nie mam nic do bylejakości i szybkich książek, o których się zapomina kilka minut po przeczytaniu, co mi do tego, co akurat teraz zajmuje pana X czy panią Y. Jedynie trochę z przerażeniem spoglądam na właśnie tę bylejakość oraz skoncentrowanie się na tym, byle szybciej, byle więcej, szczególnie u siebie (całe szczęście najgorsze czasy czytania badziewnej literatury już u mnie przeminęły, ale z drugiej strony ja tę badziewną literaturę czytałam z prawdziwą przyjemnością, więc sądzę, że i to było potrzebne). Bo pomyślcie, kiedy ostatnio mieliście tyle czasu, by ściągnąć z półki jakieś opasłe tomisko, może Tołstoja, może Dickensa albo choćby Tolkiena, usiąść i po prostu czytać, powoli, z rozkoszą, bez spoglądania na zegarek i myślenia, ile jeszcze stron zostało? Kiedy ostatnio czytaliście dla samego czytania, wzięliście ulubioną książkę, którą znacie prawie na pamięć, tylko po to, by przeczytać ją jeszcze raz, ten setny lub tysięczny raz? Kiedy, mając w rękach powieść krótką oraz niezmiernie obszerną i zadrukowaną drobno, wybraliście tę drugą, bo nie zależało Wam na tym, by przeczytać, ale by czytać? Szczęściarzami jesteście, gdy na te pytania możecie odpowiedzieć dzisiaj, wczoraj, cały czas. Sama łapię się na tym, że myślę o książkach jak o egzaminach do zaliczenia, szczególnie wtedy, gdy jestem w samym środku roku szkolnego i muszę wieść swoje męczące licealne życie między jednymi sprawdzianami a drugimi. Czasami czytam tylko dlatego, że czuję jakiś wewnętrzny przymus i niby chcę przeczytać daną książkę, ale wyłączając sam proces ślęczenia nad nią, odbierania literek i przekazywania znaczenia, interpretowania i przemyślenia tego, co właśnie przeczytałam. Irytujące i zdarzające się najczęściej przy lekturach szkolnych, które wbrew pozorom zazwyczaj nie są takie straszne. Kocham książki, kocham czytanie, kocham właśnie to ślęczenie, ale czasami się w tym wszystkim gubię.

I wakacje są właśnie takim czasem, kiedy bez wyrzutów sumienia można wziąć powieść grubą, ambitną, wymagającą skupienia i spokoju. Leżąc na plaży, można z powodzeniem czytać Bułhakowa, nie przejmując się wrzaskami gdzieś z boku i z tyłu, siedząc na huśtawce, pochłaniać Dumasa, który przecież pisał cudownie wciągąjąco i lekko. Ściągnąć z półki coś, co chcieliśmy przeczytać już dawno temu, ale zawsze brakowało czasu, chęci albo motywacji. Wziąć Szekspira w najbardziej odpowiadającym tłumaczeniu i rozkoszować się brytyjskością, uniwersalnością, poetyckimi tragediami lub komediami. W ogóle z doświadczenia wiem, że doskonale czyta się Szekspira na leżaku, u mnie jedyną przeszkodą było to, że zainwestowałam w wydanie Tragedii i kronik Znaku w przekładzie Stanisława Barańczaka, które jest duże, ciężkie i w ogóle mogłoby być świetną bronią, a przez to kompletnie nie wiedziałam, jak mam się na tym leżaku usadowić, by móc książkę trzymać i nie zrobić sobie nią krzywdy. Kiedy ma być czas na takie lektury, jeśli nie w wakacje? Po co po raz kolejny czytać powieść, która wpisuje się w pewien schemat i tak naprawdę jest tylko zapychaczem czasu, kiedy tyle cudownych odkryć czeka? A wreszcie: nie lepiej w czasie upałów przeczytać coś o zimie w rytm cudownego soundtracku z Krainy lodu? :)

wtorek, 17 czerwca 2014

Ostatnia stacja Lwa Tołstoja, czyli wszystkie drogi prowadzą do literatury.



Musicie wiedzieć, że bardzo mocno fangirluję pewnego cudnego i ogromnie uzdolnionego szkockiego aktora. Czyli po prostu w mojej opinii James McAvoy jest ideałem pod każdym względem (poza tym jest cudownym mutantem, nie może być nic lepszego niż połączenie niebieskich oczu, ciemnych włosów i rudej brody). I z tych właśnie powodów wstałam kiedyś rześka i szczęśliwa, spojrzałam na zdjęcie urodziwego Szkota, wymamrotałam coś w stylu „jakmożnabyćtakniesamowiciedoskoanałymnojakasdfghjkl” i postanowiłam (dość lekkomyślnie), że obejrzę wszystkie filmy z tymże aktorem. Tym sposobem James McAvoy dołączył do zacnego grona stanowionego przez królów tumblra Benedicta Cumberbatcha i Toma Hiddlestona, a ja powoli zaczęłam szukać, które filmy interesują mnie najbardziej. 

Michael Fassbender próbuje wytłumaczyć fenomen Jamesa McAvoya.

To tyle z moich pisków i zachwytów, czas na coś poważniejszego i związanego z literaturą. Tołstoj. Jakiś czas temu z niekłamaną przyjemnością przeczytałam Annę Kareninę, która zawładnęła mną bez reszty, ale znajomością jego innych dzieł pochwalić się nie mogę. Owszem, pacholęciem będąc, przebrnęłam przez pierwszy tom „Wojny i pokoju”, beztrosko omijając wszystkie fragmenty wojenne, a koncentrując się na romansach (czytanie na głos kwestii Nataszy było jedną z moich ulubionych rozrywek), jednak jak widzicie, trudno powiedzieć, że „Wojnę i pokój” znam i przeczytałam. Ale co łączy rosyjskiego pisarza, którego otaczano wręcz kultem i traktowano czasem jak proroka, z Jamesem McAvoyem (nie, nie chodzi mi o niesamowite zdolności, chociaż…)? Łączy ich film Michaela Hoffmana „Ostatnia stacja”, który opowiada o ostatnim roku życia Tołstoja i jego żony Zofii, a w którym sekretarza pisarza – Valentina Bułgakova – zagrał właśnie mój ulubiony Szkot.

Dość niezwykła była historia Tołstoja, bo wokół tego pisarza o zdecydowanych i raczej wyjątkowych poglądach, zawiązał się cały ruch, którego ideałów, co ciekawe, sam Lew nigdy do końca nie podzielał (cóż, co innego można głosić, a co innego wyczyniać). Tołstoiści mieli założenia w pewnym stopniu kontrowersyjne, bo zostali nawet uznani za sektę, odrzucali instytucję Kościoła Prawosławnego, własność prywatną, czy odmawiali płacenia podatków i służby wojskowej. Dzięki „Ostatniej stacji” mamy wgląd, wiadomo, że tylko pobieżny, w całe środowisko tołstoistów, a także życie codzienne samego pisarza. I szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie to, czy w filmie zostały zachowane wszystkie fakty i nic nie zostało ubarwione. Najważniejsze jest to, że z ciekawości przeszukałam Internet w poszukiwaniu informacji na temat sławnego Rosjanina oraz jego rodziny (szczególnie żony) i spędziłam prawie dwie godziny, śmiejąc się, ocierając ukradkową łzę wzruszenia i z żywym zainteresowaniem śledząc wydarzenia rozgrywające się na ekranie. Bo tak naprawdę „Ostatnia stacja” nie jest jakimś napuszonym, nudnym filmem o życiu artysty, ale wspaniale lekkim, uroczym i wzruszającym obrazem starości, traktującym o uniwersalnych wartościach i przede wszystkim o miłości, która wymaga wyrzeczeń, ale jest czymś najpiękniejszym w życiu. To może nie jest film ambitny i doskonały, ale jak przyjemnie się go ogląda! 

"Ostatnia stacja" już nawet nie jest filmem o pisarzu i pisaniu, ale o sprawach całkowicie uniwersalnych i najważniejszych.
 
Oś fabularna kręci się wokół testamentu, w którym Tołstoj miał przeznaczyć swój majątek dla ludu, oraz relacji pisarza z żoną Zofią (w tej roli fenomenalna Helen Mirren, w roli Lwa również świetny Christopher Plummer). To nie było łatwe małżeństwo, bo i on, i ona nie mieli łatwych charakterów. On był często zimny i nieczuły, zajęty sobą, swoim pisaniem i filozofowaniem, ona wpadała w histerię i była zaborcza, ale cały czas niezwykle oddana. Tołstoj złamał niewinną i delikatną dziewczynę, pokazując jej swoje pamiętniki wypełnione wspomnieniami erotycznych ekscesów stanu kawalerskiego, niejednokrotnie traktował ją ozięble, Zofia jednak do końca wytrwale trwała przy swoim mężu. Urodziła trzynaścioro dzieci, przepisywała książki („Wojnę i pokój” przepisała aż sześć razy!) i znosiła otoczkę popularności, która wytworzyła się wokół jej męża – pisarza.

Życie Tołstojów obserwujemy w „Ostatniej stacji” jakby z perspektywy wspomnianego już przeze mnie sekretarza - Valentina Bułgakova, jednocześnie mając wgląd w życie jego samego, jego odkrywanie miłości, poglądy i charakter. Można by powiedzieć, że takie uwypuklenie postaci sekretarza nie było potrzebne, jednak mnie ono niezwykle cieszy. Nie dość, że miałam dużo Jamesa na ekranie (co ciekawe, jego osobista żona też tam się pojawiała od czasu do czasu), to sam Valentin pokazany w filmie był osobą o ogromnym uroku osobistym. Naprawdę, nic, tylko przytulać, ja bym się z miejsca zakochała.

Tutaj Valentin Bułgakov aka Charles Xavier czyta Tołstojowi w myślach.

Słowem, „Ostatnia stacja” to znakomity film na letnie czy zimowe wieczory, w którym akcja płynie leniwie, ale jednak aż wszystko buzuje w nim od emocji. Po prostu go lubię, podobały mi się zdjęcia i montaż, podobała mi się niewyraźna muzyka w tle i ukazany w nim kawałek Wielkiej Literatury, a raczej Wielkiego Literata. A przy okazji ta barwny i zgrabnie opowiedziany fragment opowieści o życiu Tołstojów sprawił, że ogromnie chcę przeczytać „Pamiętniki” Zofii Tołstoj, już, teraz, zaraz!

"Ostatnia stacja", reż. Michael Hoffman, 2009, Niemcy, Rosja, Wielka Brytania

piątek, 13 czerwca 2014

Dużo szukania i dużo hałasu, czyli "Szukając Alaski".



Tak naprawdę planowałam dzisiaj pisać o zupełnie innej książce (o której jeszcze będzie, bo zdecydowanie jest tego warta), ale wczoraj w ferworze zakupów zgarnęłam „Szukając Alaski” z półki, a następnie przeczytałam, nie przejmując się tym, że mam jednak jakieś obowiązki. Dzisiejszym bohaterem będzie więc John Green i jego debiut, który wyszedł już dość dawno, a potem został wznowiony wskutek poruszenia wywołanego powieścią „Gwiazd naszych wina”. Teraz to poruszenie znowu jakby przybrało na sile dzięki ekranizacji, która na początku miesiąca weszła do kin oraz polskiej premierze kolejnej książki pisarza, ale i tak mam wrażenie, że „Szukając Alaski” w całym tym szale na prozę Greena nie odgrywa bardzo znaczącej roli (choć może to tylko wrażenie, bo nie mam zbyt wielkiej styczności z literaturą młodzieżową i jej czytelnikami). „Gwiazd naszych wina” to książka, przy której się płacze (ja płakałam, przyznaję się, ale dopiero od pewnego, końcowego momentu i było to wywołane nie bezpośrednio wydarzeniami dziejącymi się w powieści, ale moimi własnymi przemyśleniami), która niesie ze sobą duży ładunek emocjonalny, zawiera kilka niezłych cytatów, które święcą triumfy na tumblrze oraz szereg interesujących metafor. Jednocześnie to książka dopracowana i naprawdę dobrze napisana – z dużym wyczuciem, stylem niedenerwującym, a raczej interesującym. „Szukając Alaski” zostało więc trochę przyćmione, bo jak ten debiut, jeszcze  nie do końca idealny, z drażniącymi elementami, amerykańską szkołą i tymże realiami ma równać się z książką późniejszą, bardziej głośną i jednak lepiej napisaną? 

Otóż moim zdaniem może się równać, a nawet jestem skłonna zaryzykować stwierdzeniem, że to właśnie debiut jest książką lepszą. To powieść, która nie ma specjalnie wyszukanej i wyjątkowej fabuły (jest pozornie nudny chłopak o imieniu Miles, wyjeżdża on do nudnej szkoły z internatem, poznaje tam już nie takich nudnych przyjaciół i tak sobie żyją w tej szkole, ucząc się, rozrabiając, bawiąc i wpadając na głupie pomysły), bohaterowie są tam sympatyczni, ale nie wyróżniają się szczególnie (może jest też tak, że najbardziej lubimy bohaterów, którzy są w pewnym sensie do nas podobni, z którymi możemy się utożsamiać? Z Alaską, Milesem i Pułkownikiem - ok, Pułkownik jest super - łączą mnie tylko cienkie sznureczki, nic specjalnego), a sama książka jest napisana w sposób momentami okropnie irytujący (nie wiem, czy to wina samego autora, czy tłumaczenia, choć to drugie jest jednak w większości w porządku). Już trochę wyrosłam z tego typu książek, najtrudniejszy i najgłupszy czas wieku nastoletniego mam już za sobą, a przynajmniej mam taką nadzieję, denerwuje mnie niezmiernie coś na kształt „młodzieżowego slangu”, bo najczęściej mam wrażenie, że młodzież w rzeczywistości tak nie mówi, tylko wszyscy inni wpierają nam, że jest wręcz przeciwnie. Co nie zmienia faktu, że „Szukając Alaski” to książka, którą przeczytałam szybko i z przyjemnością, czując delikatny dreszczyk emocji. Czasami naprawdę dobrze jest porzucić klasykę oraz książki bardziej poważne i wciągnąć się bez reszty w coś lekkiego i całkiem nastolatkowego.

Jednym słowem mogłabym określić tę powieść jako „fajna”. Bo ona wcale nie jest bezbłędna i bez reszty zachwycająca, ale właśnie taka w porządku, z fragmentami, które kocham całym sercem i które najchętniej bym pominęła. Ale najbardziej lubię w tej książce to, że nie jest taką zwykłą, jedynie dobrze czytającą się młodzieżówką, ale ona prosto mówi o sprawach trudnych. „Szukając Alaski” to proza inteligentna, skierowana do młodzieży myślącej (czyli do całej młodzieży), poruszająca dość ciężką tematykę, a równocześnie bardzo bliską chyba wszystkim młodym ludziom. Przemyślenia i rozterki bohaterów, które przebijają się przez pierwszą część książki, ale zagarniają sobie dopiero część drugą, trafiły do mnie totalnie. I ogromnie cieszy mnie to, że Green ukazał w swojej książce to, iż nieszczęśliwym można być z najróżniejszych powodów, nawet tych, które pozornie wyglądają na takie, z którymi można sobie poradzić. Jest u niego też to tytułowe szukanie, a jednocześnie gubienie się, zamykanie się i autodestrukcja, która jest efektem pewnych wcześniejszych wydarzeń. Bohaterowie u Greena są wrażliwi i zmagający się z problemami oraz własnymi osobowościami, a równocześnie są na tym okropnym etapie dorastania, gdzie wszystko odczuwa się kilka razy silniej, a do głowy przychodzą wariackie pomysły.

Jest jeszcze więcej elementów składających się na tę książkę, które mnie kompletnie kupiły. Cudowna Biblioteka Życia i tytuły przewijające się przez powieść, ostatnie słowa ludzi (cóż za interesujące hobby!), Wielkie Być Może, Stary i zajęcia z religii. I bardzo lubię to, że historia została jakby zamknięta, ale jednak można dalej szukać, dopowiadać i zastanawiać się. Well done, Mr. Green.

John Green, "Szukając Alaski", wyd. Bukowy Las, 2013, tłum. Anna Sak

 
PS Niedawno wróciłam z seansu Maleficent i nawet myślałam, by coś na temat tego filmu napisać. Filmu wyczekiwanego przeze mnie, bo absolutnie uwielbiam Śpiącą Królewnę (jako dziecko miałam na kasecie i oglądałam miliony razy), a Diabolinę uważam za jeden z najbardziej interesujących i najlepszych czarnych charakterów u Disneya. Jednak tak naprawdę moje pisanie o Maleficent nie ma sensu, bo napisał już o niej Zwierz Popkulturalny i zrobił to tak, że zgadzam się z każdym słowem (aż sama byłam zdziwiona, jak bardzo podobne mogą być opinie dwojga ludzi, którzy kompletnie się nie znają). Musiałabym napisać więc prawie to samo, a jestem pewna, że zrobiłabym to o wiele gorzej – czytajcie więc recenzję Zwierza i pomnóżcie ją przez dwa. Ogólnie, trochę mi przykro, że tak to wyszło, choć Angelina rzeczywiście jest w roli Diaboliny doskonała.